niedziela, 19 maja 2013

Tiri fast nistisimo


Durnym trzeba być, żeby się zastanawiać czy można w Grecji wyżreć wegańsko. Słońca majo po dziurki w nosie, gaje oliwne, a na Krecie ponoć lokalne uprawy bananowców, jak przypuszczam jedyne w Europie. Zdawałoby się, że nic prostszego, idziesz na ryneczek, bazarek, markecik. Podchodzisz do baby bądź dziada, najlepiej jakby jeszcze w jakieś tradycyjne szmaty byli okutani. Pokazujesz paluchem, chociaż paluchem to nie wypada, no ale jak się dogadasz z babą jak ona nic po angielsku, a ty po grecku wydukasz co najwyżej kali mera, czyli dzień dobry. No, ale wskazujesz paluchem na te soczyste pomarańcze, rozkosznie roznoszące zapach świeżości. Później na jakieś nieznane owoce. Rozsądnie wybierasz prawie czarne awokado, bo to cudowne źródło składników odżywczych. Do tego różnego rodzaju oliwki. No bo jak można być na południu i nie smakować wielkich zielonych oliwek pękających pod naporem zębów albo czornych - wytrawnych, eleganckich, dojrzałych? Do tego jakieś orzeszki lub pestki żeby zdrowo było. Nie po to człowiek jedzie do ciepłego kraju, żeby się jakimś fast fudem zapychać.


Tylko pani kochana, pani mi powie gdzie tu takie ryneczki? I się okazuje, że taki ryneczek to moi Państwo miewamy raz na tydzień. I człowiekowi się załącza to porównywanie domowe i sobie myśli, a u mnie to co 3 przecznice taki bazareczek i baba stoi z ziemniokami i kapusto kiszono od bladego świtu, świątek piątek i niedzielę, i czy deszcz czy śnieg, ona jest. I jej rękawiczki bez palców i saszeta na brzuchu. I sobie idziesz i kupujesz, bo wiesz gdzie. I żeby najlepiej i najtaniej. Miasto to miasto. Dom.

A na wczasach to jednak wyzwanie. Zadanie jak z gry. Najpierw znajdź wskazówki gdzie szukać, potem znajdź miejscówkę, rozszyfruj nazwy składników i smakuj.

Dzięki pomocy ziomków, couchsurfingu oraz przypadku zamiast ryneczku pojawiła się wegan knajpa, miejscówka z wegan opcją oraz... uwaga, uwaga: sery.


„Awokado”, knajpa-imienniczka rodzimego Avocado – vegan catering, zlokalizowana niedaleko od Syntagmy, głównego placy Aten, była niemałą niespodzianką. W kraju gdzie królują „suflaki”, czyli posiekane, ubite (najpierw ubite, potem odarte ze skóry i tak dalej) malusieńkie albo przynajmniej milusieńkie owieczki opcja zjedzenia wegańskiej tarty, burgera, risotta, pizzy czy różnego typu makaronów, napawa niemałym entuzjazmem. Na przykładzie smoothie z awokado, mlika kokosowego, syropu z agawy i czegośtam jeszcze mogę zaopiniować, że nie dość, że ekstra zdrowo, to do tego pysznie i niedrogo. Polecam!



Jak jeszcze będę w Atenach to obiecuję przetestować:

Mother Earth – owsiano-amarantusową tartę ze szpinakiem, suszonymi pomidorami i czosnkiem zapiekaną z sosem na bazie orzechów laskowych i migdałów.

Forest Burger – grzybowy burgier z sałatą, pomidorem, cebulką i wegańskim parmezanem. Wprawdzie najlepsze burgiery robi Vegan Hooligan Crew, ale jak będzie okazja to dam szansę Avocado.

Vibrant Vegan Pizza – pizza jak pizza, sos pomidorowy, warzywa, oliwa i... awokado.


„Nosotros” - następna miejscówka do rozpoznania po fladze czarno-czerwonej, ale sama pewnie bym nie skumała, że poza robieniem rewolucji, robią tam też jadłodajnię, a robią. I codziennie mają wegański obiad za grosze. Knajpa w stylu eklektycznym (czytaj: skłotowym), mebel każdy z innej parafii, obsługa wyluzowana, szamanie w stylu 'food not bombs”. Ryż z warzywami za 2,5 euracza. Taniocha i do tego swojski, ulubiony smak. A do tego wyborna (naprawdę super pyszna!) zielona sałatka za 1 euro, czyli prawie darmo. Kluczem do sałatki było chyba zielone, soczyste jabłko, pokrojone w cienkie plajsterki i lekko kwaskowy, prawdopododnie limonkowi dressing. Do Nosotros, znajdującego się na Exarhii też z pewnością wrócę, jak bozia pozwoli.



W Atenach obczaiłam jeszcze sklep z wege, bio, blablabla żarciem. Się jadło lody i ciasteczka, więc jednak nie jest z tą Grecją tak źle.
 

A teraz czas na coś veri speszjal. Słuchając Exmisji można dowiedzieć się, że „there is enough religion in the world to make man hate one another and not enough to make them love”, ale i w religii zdarzają się fajne rzeczy. Na przykład prawosławny post. Kocham prawosławny post. Na Białorusi raczy nas wegańskim majonezem i słodkimi wypiekami pozbawionymi jajek i mleka. Jednak nie umywa się on do greckiego postu. Grecki post jest najlepszy. W przeciwieństwie do beznadziejnego polskiego postu, gdzie ludzie rozpaczając nad brakiem schabowego, dalej napychają się tłuściutką rybką, jajkiem, masłem, mlikiem, serami i wszelkiego rodzaju nabiałem, prawosławny post odrzuca wszelkie produkty odzwierzęce. Niestety wyjątek stanowią owoce morza, czego nie skumam. Bo co za owoc jak jest zwierzęciem, a nie rośliną? Chyba, że na zasadzie, że mówią, że dziecko to nie dziecko, tylko owoc miłości. Żryjcie zatem dzieci razem z krewetkami.


Wracając do postu i nabiału. W okresie przed i około Wielkanocnym można natknąć się zarówno na wegańskie żółte sery, jak i wegańską fetę. 100% pewności nie mam, ale pani w sklepie zapewniała mnie, że no milk. Ser żółty jest prawdopodobnie zrobiony ze skrobi kukurydzianej i tłuszczów roślinnych. Konsystencją jest dość zbliżony do plastelinowych wynalazków z Anglii, ale dobrze się trze i całkiem spoko rozpuszcza się w tostach. Natomiast feta to szał estetyczny ze względu na śniażnobiały kolor. Smak jednak nie powala. Przy jej produkcji chyba kierowano się hasłem: sól kurwa ile wlezie. Nigdy nie jadłam fety ze zwierzęcego mleka, więc nie mam porównania jak bardzo się różni. Tak czy siak w kompozycji z pomidorem mocno daje radę.

A kiedy już zamęczy nas dopytywanie się o składy i komunikacja słownikowo-migowa pozostaje wynalazek globalizacji – supermarkiet. Wchodzi człowiek do Lidla i ma trochę mieszane uczucia. Z jednej strony błogo, bo jak w domu. O, proszę czekoladkę w niebieskim opakowaniu to dziadek zawsze mi kupuje. I nawet regały tak samo poustawiane. Comfort zone. A z drugiej sobie myśli człowiek w miarę rozumny, że przecież nie na to te kilometry i strefy czasowe przemierzam, żeby się teraz obłowić w te same ekwadorskie banany i niemieckie ciastka. Ale jednak wchodzi, bo wie, że tam coś znajdzie, że skład sobie w spokoju przeczyta, przeanalizuje i upoluje jakąś wegańską zdobycz.


I proszę jest, nawet typowo grecka: tahini. Zmielony sezam, czyli zdrowie zdrowie zdrowie i nieodłączny składnik hummusu. W Grecji tahini występuje w różnych odmianach. Klasyczne – sam sezam, lekko gorzkawy posmak. Dodajemy do różnego rodzaju past kanapkowych, makaronowych sosów, nadaje się też do szejków. W wersji na słodko występuje z kakao i brązowym cukrem. Głównie na kanapkę, ale amatorzy mogą wyjadać prosto ze słoiczka. Taka Nutella tylko, że z sezamowym posmakiem zamiast orzechowego. Też dobrze! Widziałam jeszcze wersję z orzeszkami ziemnymi, trzeba będzie spróbować.



Z markietowych odkryć greckie wafelki typu prince polo. Jak widać tak kuszące złotkiem, że do zdjęcia nie doczekały. A z innego markietu sojowa tektura, już chyba wszędzie można ją znaleźć.
 

A na sam koniec coś do picia. Kaweczka. (Agatka, nie czytaj, bo to o rozpuszczalnym syfie.) Frappe, bo o takiej kawie mowa, może być dobre z kawiarni za pieniądź albo zrobione samemu za grosz, o smaku... biednym. Dobre czy złe, frappe powinno składać się z kawy rozpuszczalnej, niewielkiej ilości wody, kilku kostek lodu i bardzo wysokiej piany. Opcjonalnie dodają do niego mleko, ale w oryginale to kawa na wodzie. Zimna kaweczka na upalne dni. Enjoy!


3 komentarze:

  1. jadę do ciebie! i tak miło cię czytać i zdjęcia łokcia oglądać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudownie! Ja też jadę, bo tu Pani, nawet Vegan Hooligan Crew nie nadrobi ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. łomatko, jaki smakowity wpis! Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń