czwartek, 23 maja 2013

Światowy Dzień Żółwia


Żółwie morskie są potężne (osiągają do 1 długości i mogą ważyć do 80 kg), są też dość długowieczne (mogą dokulać się do osiemdziesiątki). Jest w nich jednak coś nierealnego. Może to, że żyły sobie razem z dinozaurami. Dinozaury, jak wszyscy dobrze wiemy, szlag trafił, natomiast żółwie powolutku przeszły sobie 200 milionów lat i nadal są z nami. Może to, że są gadami, mają płuca, a żyją w środowisku wodnym. A może to, że ścieżki ich losów pozostają niezbadane mimo coraz większej liczby naukowców próbujących rozgryźć w jakich głębinach morskich zaszywają się na swoje pierwsze lata życia. Albo coś bardzo smutnego. Groźba wyginięcia.


Jednych jarajo gołe baby, innych XVII wieczni malarze flamandzcy, ale mogę założyć się o stówkę, że 99% ludzi bardziej podekscytuje się widokiem ruchających się żółwi albo stadkiem żółwiątek przemierzających swoją pierwszą drogę z gniazda do morza niż pocztówką z reprodukcją zdjęcia gatunku, który nie istnieje. Dlatego zastrzegam sobie, żeby mi żółwic nie straszyć, jajek nie żryć ani nie niszczyć i żeby nie deptać po małych żółwiach, bo chcę mieć przyjemność (nawet potencjalną) podglądania ruchających się w morzu żółwi i kontunacji gatunku w postaci 4-centymetrowych żyjątek przepychających się w stronę morza, ile sił w płetwach. I żeby inni co przyjdą po mnie taką opcję mieli. Bo żółwie parują się naprawdę uroczo. Są tak rozkosznie nieporadne, a z drugiej strony zdeterminowane, pewne siebie i silne. Aż słychać trzask skorupy o skorupę i rozbryzgującej się dookoła słonej wody. Jak się ma farta i łódkę to jest spora szansa popodglądać ten przyrodniczy peep-show, bo żółw na żółwicę gramoli się na powierzchni morza, gdyż w szale miłosnych uniesień nie mogą żółwie zapominać o napełnianiu swoich płuc powietrzem.


Jak już se poużywajo to jak to zazwyczaj w przyrodzie koleś może sobie skoczyć na szybką przekąskę składającą się z meduzy, skorupiaka czy innego ukwiału, a baba musi się męczyć. Zanim jeszcze zacznie skomplikowany proceder rozmnażania się to już ma mój szacunek. Bo może TO robić tylko i wyłącznie na tej samej plaży, na której sama została poczęta. Nie wiem jak pani żółwiowa to ogarnia, ale przez jakieś 20-30 lat (czyli do osiągnięcia dojrzałości płciowej) pływa sobie po wodach świata, żeby na okres rozrodczy wrócić do siebie. Wielki rispekt za orientację w terenie. 


Jak już wróci, porucha, to po jakiś 10 dniach, ciemną nocą wychodzi na plażę, żeby się kurewsko zmęczyć kopiąc gniazdo i składając jaja. Generalnie nie zazdroszczę. No, ale instynkt to instykt, nie poradzisz. Zatem wychodzi z morza, co po dwudziestukilku latach wśród lekko unoszących prądów musi być mało przyjemne samo w sobie. I co bidulka widzi? Jezusiemaryjo, jak się pozmieniało tu u nas przez te lata. Zamiast szerokiego pasa żółciutkiego piasku, który lepiej niż czerwony dywan, wyznacza drogę na tył plaży, mamy szereg leżaczków, parasolek oraz drewnianych chodników, żeby czasem turysta nie poparzył swoich jakże cennych stópek o rozgrzany pioch. I jak teraz 80 kilogramowa, pokraczna mamuśka ma pokonać ten labirynt? Jak jest twardzielką to może pokona. A jak jest trochę mniej odporna albo 3 razy walnie głową w metalową nogę od plażowego fotela to może po prostu zawrócić do morza i tam upuścić tudzież trochę antropomorfizując poronić swoje żółwiątka. Może też zrobić gniazdo blisko morza, gdzie będzie narażone na poddtopienia i ogólną zagładę.


Na szczęście na świecie nie żyją same kurwy i przynajmniej na Krecie całkiem kumują, że te ich Caretta Caretta to niezły skarb i duża atrakcja turystyczna. I dzięki naprawdę niezłej współpracy organizacji Archelon z lokalnymi władzami i przede wszystkim z hotelami, udało się większość z nich nakłonić do składania leżaków na noc. Niby taka drobnostka, a zmienia niesamowicie dużo. Poza tym wolontariusze spacerują sobie każdego ranka (co dla rozsądnych ludzi oznacza środek nocy, 5 rano, proszę ja was, że ja tak się budzę?) i szukają śladów nocnych wysiłków żółwiowej mamuśki. I jeśli dziołcha nie za bardzo przemyślała miejscówę dla swoich małych (typu za blisko morza albo dziwnych turystycznych ustrojstw) to bierze się takie jajca i przenosi je w bezpiecznie miejsce, gdzie mogą sobie powoli dojrzewać.
 

Trochę się trzeba przy tym narobić, bo jedno gniazdo do ok. 120 jajek. Jajka rozmiarem i kształtem przypominają piłeczki ping-pongowe, a skorupka jest dość elastyczna, żeby przy spadaniu jedno nie rozbiło drugiego. O gniazdach, wykluwających się maluchach i tego typu żółwiowych sprawach, będzie za jakieś 2 miesiące. Właśnie tyle czasu słońce wysiaduje żółwie jaja, a to dziś, w Światowym Dniu Żółwia, w oklicach Rethymno zostało znalezione pierwsze w tym sezonie żółwie gniazdo. Jupi! Podjarka zdecydowanie większa niż ze skarpet znajdowanych pod choinką. Oby nam się zdrowo lęgły i żeby w życiu swoim przyszłym przeżywały i unkały zagrożeń wszelakich!


Pomyśleliście sobie: „ach ci paskudni turyści, tylko ich przyjemność się liczy, tylko ich leżenie plackiem na plaży, gdybym to ja byczył/a się na słońcu to na pewno żółwiom bym nie przeszkadzał/a. Nigdyby bym nic przeciwko takim interesującym istotom i zagrożonym wyginięciem(!) nie zrobił/a!”? Jesteście pewni? A czasem rybka u Was w brzuchu nie pływa od czasu do czasu? Jeśli tak to polecam pod rozwagę informację poniżej.

„Połowy przy pomocy długich lin z wieloma rzędami haków zabijają nie tylko zaplanowane do odłowu zwierzęta, ale także ok. 145 innych gatunków. Jedno z badań wykazało, że szacunkowo 4,5 miliona morskich istot jest przypadkowo zabijanych podczas połowów przy pomocy wyżej wspomnianej metody. W tym, w przybliżeniu, 3,3 miliona rekinów, milion marlinów, 60 tysięcy żółwi morskich, 75 tysięcy albatrosów i 20 tysięcy delfinów i waleni.”*


*”Eating animals” Jonathan Safran Foer

niedziela, 19 maja 2013

Tiri fast nistisimo


Durnym trzeba być, żeby się zastanawiać czy można w Grecji wyżreć wegańsko. Słońca majo po dziurki w nosie, gaje oliwne, a na Krecie ponoć lokalne uprawy bananowców, jak przypuszczam jedyne w Europie. Zdawałoby się, że nic prostszego, idziesz na ryneczek, bazarek, markecik. Podchodzisz do baby bądź dziada, najlepiej jakby jeszcze w jakieś tradycyjne szmaty byli okutani. Pokazujesz paluchem, chociaż paluchem to nie wypada, no ale jak się dogadasz z babą jak ona nic po angielsku, a ty po grecku wydukasz co najwyżej kali mera, czyli dzień dobry. No, ale wskazujesz paluchem na te soczyste pomarańcze, rozkosznie roznoszące zapach świeżości. Później na jakieś nieznane owoce. Rozsądnie wybierasz prawie czarne awokado, bo to cudowne źródło składników odżywczych. Do tego różnego rodzaju oliwki. No bo jak można być na południu i nie smakować wielkich zielonych oliwek pękających pod naporem zębów albo czornych - wytrawnych, eleganckich, dojrzałych? Do tego jakieś orzeszki lub pestki żeby zdrowo było. Nie po to człowiek jedzie do ciepłego kraju, żeby się jakimś fast fudem zapychać.


Tylko pani kochana, pani mi powie gdzie tu takie ryneczki? I się okazuje, że taki ryneczek to moi Państwo miewamy raz na tydzień. I człowiekowi się załącza to porównywanie domowe i sobie myśli, a u mnie to co 3 przecznice taki bazareczek i baba stoi z ziemniokami i kapusto kiszono od bladego świtu, świątek piątek i niedzielę, i czy deszcz czy śnieg, ona jest. I jej rękawiczki bez palców i saszeta na brzuchu. I sobie idziesz i kupujesz, bo wiesz gdzie. I żeby najlepiej i najtaniej. Miasto to miasto. Dom.

A na wczasach to jednak wyzwanie. Zadanie jak z gry. Najpierw znajdź wskazówki gdzie szukać, potem znajdź miejscówkę, rozszyfruj nazwy składników i smakuj.

Dzięki pomocy ziomków, couchsurfingu oraz przypadku zamiast ryneczku pojawiła się wegan knajpa, miejscówka z wegan opcją oraz... uwaga, uwaga: sery.


„Awokado”, knajpa-imienniczka rodzimego Avocado – vegan catering, zlokalizowana niedaleko od Syntagmy, głównego placy Aten, była niemałą niespodzianką. W kraju gdzie królują „suflaki”, czyli posiekane, ubite (najpierw ubite, potem odarte ze skóry i tak dalej) malusieńkie albo przynajmniej milusieńkie owieczki opcja zjedzenia wegańskiej tarty, burgera, risotta, pizzy czy różnego typu makaronów, napawa niemałym entuzjazmem. Na przykładzie smoothie z awokado, mlika kokosowego, syropu z agawy i czegośtam jeszcze mogę zaopiniować, że nie dość, że ekstra zdrowo, to do tego pysznie i niedrogo. Polecam!



Jak jeszcze będę w Atenach to obiecuję przetestować:

Mother Earth – owsiano-amarantusową tartę ze szpinakiem, suszonymi pomidorami i czosnkiem zapiekaną z sosem na bazie orzechów laskowych i migdałów.

Forest Burger – grzybowy burgier z sałatą, pomidorem, cebulką i wegańskim parmezanem. Wprawdzie najlepsze burgiery robi Vegan Hooligan Crew, ale jak będzie okazja to dam szansę Avocado.

Vibrant Vegan Pizza – pizza jak pizza, sos pomidorowy, warzywa, oliwa i... awokado.


„Nosotros” - następna miejscówka do rozpoznania po fladze czarno-czerwonej, ale sama pewnie bym nie skumała, że poza robieniem rewolucji, robią tam też jadłodajnię, a robią. I codziennie mają wegański obiad za grosze. Knajpa w stylu eklektycznym (czytaj: skłotowym), mebel każdy z innej parafii, obsługa wyluzowana, szamanie w stylu 'food not bombs”. Ryż z warzywami za 2,5 euracza. Taniocha i do tego swojski, ulubiony smak. A do tego wyborna (naprawdę super pyszna!) zielona sałatka za 1 euro, czyli prawie darmo. Kluczem do sałatki było chyba zielone, soczyste jabłko, pokrojone w cienkie plajsterki i lekko kwaskowy, prawdopododnie limonkowi dressing. Do Nosotros, znajdującego się na Exarhii też z pewnością wrócę, jak bozia pozwoli.



W Atenach obczaiłam jeszcze sklep z wege, bio, blablabla żarciem. Się jadło lody i ciasteczka, więc jednak nie jest z tą Grecją tak źle.
 

A teraz czas na coś veri speszjal. Słuchając Exmisji można dowiedzieć się, że „there is enough religion in the world to make man hate one another and not enough to make them love”, ale i w religii zdarzają się fajne rzeczy. Na przykład prawosławny post. Kocham prawosławny post. Na Białorusi raczy nas wegańskim majonezem i słodkimi wypiekami pozbawionymi jajek i mleka. Jednak nie umywa się on do greckiego postu. Grecki post jest najlepszy. W przeciwieństwie do beznadziejnego polskiego postu, gdzie ludzie rozpaczając nad brakiem schabowego, dalej napychają się tłuściutką rybką, jajkiem, masłem, mlikiem, serami i wszelkiego rodzaju nabiałem, prawosławny post odrzuca wszelkie produkty odzwierzęce. Niestety wyjątek stanowią owoce morza, czego nie skumam. Bo co za owoc jak jest zwierzęciem, a nie rośliną? Chyba, że na zasadzie, że mówią, że dziecko to nie dziecko, tylko owoc miłości. Żryjcie zatem dzieci razem z krewetkami.


Wracając do postu i nabiału. W okresie przed i około Wielkanocnym można natknąć się zarówno na wegańskie żółte sery, jak i wegańską fetę. 100% pewności nie mam, ale pani w sklepie zapewniała mnie, że no milk. Ser żółty jest prawdopodobnie zrobiony ze skrobi kukurydzianej i tłuszczów roślinnych. Konsystencją jest dość zbliżony do plastelinowych wynalazków z Anglii, ale dobrze się trze i całkiem spoko rozpuszcza się w tostach. Natomiast feta to szał estetyczny ze względu na śniażnobiały kolor. Smak jednak nie powala. Przy jej produkcji chyba kierowano się hasłem: sól kurwa ile wlezie. Nigdy nie jadłam fety ze zwierzęcego mleka, więc nie mam porównania jak bardzo się różni. Tak czy siak w kompozycji z pomidorem mocno daje radę.

A kiedy już zamęczy nas dopytywanie się o składy i komunikacja słownikowo-migowa pozostaje wynalazek globalizacji – supermarkiet. Wchodzi człowiek do Lidla i ma trochę mieszane uczucia. Z jednej strony błogo, bo jak w domu. O, proszę czekoladkę w niebieskim opakowaniu to dziadek zawsze mi kupuje. I nawet regały tak samo poustawiane. Comfort zone. A z drugiej sobie myśli człowiek w miarę rozumny, że przecież nie na to te kilometry i strefy czasowe przemierzam, żeby się teraz obłowić w te same ekwadorskie banany i niemieckie ciastka. Ale jednak wchodzi, bo wie, że tam coś znajdzie, że skład sobie w spokoju przeczyta, przeanalizuje i upoluje jakąś wegańską zdobycz.


I proszę jest, nawet typowo grecka: tahini. Zmielony sezam, czyli zdrowie zdrowie zdrowie i nieodłączny składnik hummusu. W Grecji tahini występuje w różnych odmianach. Klasyczne – sam sezam, lekko gorzkawy posmak. Dodajemy do różnego rodzaju past kanapkowych, makaronowych sosów, nadaje się też do szejków. W wersji na słodko występuje z kakao i brązowym cukrem. Głównie na kanapkę, ale amatorzy mogą wyjadać prosto ze słoiczka. Taka Nutella tylko, że z sezamowym posmakiem zamiast orzechowego. Też dobrze! Widziałam jeszcze wersję z orzeszkami ziemnymi, trzeba będzie spróbować.



Z markietowych odkryć greckie wafelki typu prince polo. Jak widać tak kuszące złotkiem, że do zdjęcia nie doczekały. A z innego markietu sojowa tektura, już chyba wszędzie można ją znaleźć.
 

A na sam koniec coś do picia. Kaweczka. (Agatka, nie czytaj, bo to o rozpuszczalnym syfie.) Frappe, bo o takiej kawie mowa, może być dobre z kawiarni za pieniądź albo zrobione samemu za grosz, o smaku... biednym. Dobre czy złe, frappe powinno składać się z kawy rozpuszczalnej, niewielkiej ilości wody, kilku kostek lodu i bardzo wysokiej piany. Opcjonalnie dodają do niego mleko, ale w oryginale to kawa na wodzie. Zimna kaweczka na upalne dni. Enjoy!


środa, 15 maja 2013

Merry Crisis and a Happy New Fear


Kryzys widać na każdym rogu, ale nie da się go poznać po ludziach. Soko chyba ma rację śpiewając, że “people always look better in the sun”. Ludzie są życzliwi i rozbawieni. Dalej przesiadują w knajpach, popijają frappe, jarają fajkę za fajką. 


 Nadal wiele działań ma bardzo ludzki wymiar. Pan w sklepie uśmiecha się i zagaduje, nie po to, żeby orżnąć Cię na 60 centów, tylko dlatego, że lubi sobie pobajerzyć. Pani na kempingu serwuje wszystkim darmowe śniadanie, które trwa 3 godziny, bo lubi, żeby jej goście czuli się jak w domu. Z ekonomicznego punktu widzenia 3 godzinne śniadanie, za które klienci nie płacą wydaje się totalnie nieuzasadnione. Absolutnie nieefektywne wykorzystanie czasu i zasobów, ale za to bardzo ludzkie. 

Może Grecy mają zbyt człowieczy mental na kapitalizm i dlatego te euracze im się nie chcą odpowiednio porachować. No i się nie rachują. Widać to po pustych lokalach i budynkach, które straszą nawet w słońcu. Jest ich mnóstwo i pewnie za każdą taką pustą witryną kryje się jakaś mniejsza lub większa indywidualną tragedia. Chociaż można mieć ciut nadziei, że przy takich silnych więziach społecznych większość jakoś sobie radzi. I że te pustki to potencjał, który Grecy zapełnią na ludzki, a niekoniecznie biznesowy sposób.


niedziela, 12 maja 2013

Ateny da się lubić

Ateny da się lubić. Co więcej w Atenach można zabujać się od pierwszego wejrzenia i trzeba być niezłym malkontentem, żeby nie znaleźć w nich jakiegoś zakątka idealnego dla siebie.


Od zalanych słońcem antycznych murów po zacienione, wypełnione soczystą roślinnością zaułki. Od pulsujących życiem kafajek, knajp, targowisk, po niemal puste uliczki, przypominające senne, nadmorskie miasteczka. Od dostojnych eksponatów w najbardziej znanym Muzeum Archeologicznym po uliczną galerię, która zapełnia praktycznie każdy wolny skrawek muru na Exarhii.



  
 
 

  
Na Exarhii, o której wikipedia mówi, że jest siedliskiem takiego interesującego gatunku jak "grecki anarchista" i o której moja pani szefowa od wolontariatu powiedziała: "ino tam nie chodź", można znaleźć wiele moich ulubionych rzeczy. Krzoki, bazgroły, wegańskie szamanie i ludzi takich, że pogadasz. I plakaty zapraszające na koncert jednego z najfajnieszych typów od rapu - Sole'a.

Albo taki parczek. Jeszcze cztery lata był tu parking, który miał się stać jeszcze większym, wyższym i potężniejższym parkingczyskiem. Ale okoliczni mieszkańcy pomyśleli sobie, że fajniej jakby zamiast tego był sobie taki tam parczek. I jak pomyśleli, tak też zrobiili. Ktoś zrobił ławeczkę, ktoś murek, ktoś mozaikę. Insza osoba przekopała grządkę i posadziła kapustę. A jeszcze inna zrobiła placyk zabaw dla tych dzieci, co się je w kapuście znajduje.


 

Inne sympatyczne miejsce to jadłodajnia i z tego co zrozumiałam infopoint i chyba cośtam jeszcze o nazwie "Nostros cośtam cośtam". Greckie krzoki są niestety nadal nieroszywrowalne i niezrozumiałe, ale ponoć na tablicy przed wejściem było napisane "Jedz dla rewolucji".

 
Jak już się człowiek nażarł dla rewoulcji to na innej miejscówce mógł wypić za euracza kawkę na ten sam zbożny cel. W K*VOX poza marmurami i elagancko stylówą znajduje się tablica, na której można przeczytać, że zyski z działalności zostały podzielone mniej więcej tak: 5 tysi na więzniów politycznych, 400 euraczy dla pracowników i jakieś tam grosze na inną działalność. Dobrze również, że w K*VOXie przypominają jak ważne jest zachowanie spokoju, bo głęboko zakorzeniona, polaczkowata nerwowość nie pasuje do wyluzowanego greckiego stajla.


Na Exarhii mieści się też siedziba Politechniki Ateńskiej, która przypomina o trochę nowszej historii Grecji. To właśnie w tym miejscu, 17 listopada 1973 wojskowe czołgi sforsowały bramę uczelni, rozpoczynając krwawą pacyfikację studenckiego strajku. Ofiar śmiertelnych (w zależności od źródła) mogło być od 25 aż do 200 osób, a około tysiąc zostało rannych. Dzisiaj, na skutek tamtych wydarzeń, policja i armia mają zakaz wstępu na teren uczelni wyższych, a w szczególności właśnie na teren symbolicznej Politechniki Ateńskiej.
 





A dzisiaj foto dedykacja dla Maćka, bez którego widziałabym Internet jak świnia niebo i żadnych by tutaj nie było historyjek ze świata ani foteczek. Dzięęęki!