czwartek, 6 lutego 2014

Albo rybki albo pipki

Byłam przekonana, że to cudowne powiedzenie musi mieć swoje źródło w gwarnych i nie do końca higienicznych rynkach XIX-wiecznej Łodzi. Że rozbrzmiewało gdzieś w okolicach Parku Śledzia i odbijało się echem w kwartałach ograniczonych ulicami Wschodnią, Zachodnią, Północną i Południową (jak ja lubię tą logiczną i prostokątną topografię). No i może się rodziło, a może nie. Internet nie chce mi powiedzieć, a inne źródła są za daleko, za trudno i w ogóle jest zima, więc sorry.

Wracając do tego, że "albo rybki albo pipki" od razu spieszę z wyjaśnieniem, że pipki nie mają nic wspólnego z ludzką seksualnością i że chodzi tutaj o ni mniej ni więcej a o kurzy kuper. Biorąc pod uwagę jak kiepskim wyborem dysponujemy nie ma się co dziwić, że powiedzenie kojarzy mi się z Łodzią. Jaki by ten wybór nie był to jednak jakimś wyborem jest i mówi nam o banalnej prawdzie. Nie można mieć wszystkiego. Жизнь такая! Nie poradzisz!

Bywa taki moment (zazwyczaj w dość wczesnej młodości), że człowiek chce wszystko zobaczyć, wszystko zwiedzić, wszystko przeżyć i wszystko zmienić, cały świat. W końcu się orientuje, że za dużo nie zdziała, że niewiele może i że życia nie starczy. Nie jest to sympatyczny moment, ale w sumie im wcześniej tym lepiej. Bo barzyj świadomie można wybierać co się lubi, a jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. No już trudno. Nie ma co płakać, bo życia nie starczy.

Mam i ja - miasto Łódź. Jest milion lepszych miejsc na świecie, ale nie wychowam się już w nich, nie nauczę się ulic i nie będę kminić historii i dziwacznych niuansów. Dla paru miast mogłabym się (z trudem) nauczyć iluśtam faktów, przedreptać ulice, zakodować swoje miejsca. Tylko jak dokonać wyboru? Nie wiadomo. I właściwie po co? Jak się jest z tych co im nie dogodzisz to, żadne miejsce nie będzie idealne. Czas się więc wziąć za pracę u podstaw i polubić to co się ma.

W Łodzi stosunkowo łatwo osiągnąć sukces. Jeżeli mieszkając w Łodzi nie rozpijesz się, nie zaćpasz, nie zostaniesz eksmitowany, nie wpadniesz w depresję lub inny niekorzystny stan psychiczny to już jesteś kimś. To już przed Tobą czapki z głów, gratulacje, wyrazy szacunku i uznania. Brzmi trochę srogo, ale pomyśl jaki daje to luz. Żeby zaistnieć nie musisz mieć oryginalnego hobby, uprawiać sportów, uczyć się egzotycznych języków, wiedzieć gdzie kupić tapiokę i ubierać się w ubrania od młodych i obiecujących projektantów. Możesz sobie spokojniutko i powolutku żyć. Just go with the flow.

Możesz iść na spacer. Zupełnie za darmo. Jak już jesteś spaczona poza-łódzką cywilizacją i kultem efektywności możesz zrobić sobie mapkę i poruszać się od celu do celu. Pamiętaj tylko, że w przypadku życia nie cel, a droga...





























Jeszcze przed celem nr 1 los wyświetla jakby motto łódzkich spacerów. W bibliotece (a biblioteki lubimy i szanujemy i dlatego wgapiamy się w ich witryny) ogłasza się klub dyskusyjny ze spotkaniem o książce Joanny Bator "Ciemno, prawie noc". Zatem skoro los życzy sobie motto to bardzo proszę taki zgrabny cytat:

"Nie wróciłam do Wałbrzycha przez piętnaście lat, chociaż w myśli wracałam co dzień, doszukiwałam się topografii tego miasta we wszystkich innych miejscach, w jakie rzucił mnie los, a palmiarnia pana Alberta, która miała imitować tropiki, sprawiła, że tropiki prawdziwe wydały mi się tylko namiastką czegoś, co bezpowrotnie utraciłam.






Mimo wielu ciemnych stron mia100 cieszymy się, że to nie Wałbrzych i zastanawiamy się jak by to było jakby nagle się pojawiło 100 odpicowanych kamienic. Normalne Berlin czy inny Wiedeń. Elegancja Francja.












Fundacje fundacjami. Artyści ze świata, zagramanicy czy innych wymiarów artystami, ale bez wkładu mieszkańców piękna w mieście nie będzie.












Przezorność jest w modzie i w reklamie.






Jakie życie taki raj.

















Są też palmy. A pod palmą, jak wiadomo, życie jest bardziej beztroskie.






Jedzenie kurczaków to zwyrolstwo, ale takie połączenie biznesów to jednak coś. Łódzka przedsiębiorczość nie wymarła razem z fabrykantami.


 













 

Plusem niedalekich podróży jest to, że przyoszczędzamy siano nie wydając go na bilety, nadbagaże i zapijanie smutków, kiedy wycieczka życia okazuje się nie być nawet wycieczką sezonu i możemy se z czystym sumieniem kupić kawę w kawiarni. Jak paniska jakieś.






Jak ktoś lubi sztukę, matematykę i różne strony świata to prawdopodobieństwo, że jest spoko zbliża się do 1. 






Był też Jezus pacyfista, ale za długo nie pogadaliśmy.












Nawet jak się nie ogląda nic to i tak się wie, że w tą piłkę to grajo jak łamagi. Ale że królem Polski jest chleb to dopiero z muru się człowiek dowiaduje. Ogólnie to pochwalam ten wybór.















Żarty, żartami. Nadszedł czas na zachwalanie na poważnie. Klubokawiarnia Granda. Miejsce, do którego warto wstąpić i celowo i zupełnym przypadkiem. Wyborne wegańskie jedzenie, w najtańszych cenach ever. Obsługa super ekstra i kumająca świat. W ramach przekąski wszamałam bagietkę z pastami buraczaną (och! ach!) i fasolową oraz koktajl kokosowo-czekoladowy z mieszadełkiem-flamingiem. Pozamiatane! Styl, szyk, elegancja. A koszta takiej przyjemności jak przystało na robotniczą Łódź, mieszczące się w pustej kieszeni.



























Spacery spoko. Do wyrysowania trasy można wesprzeć się mapa z pozaznaczanymi obrazkami wielkoformatowymi, którą stworzyła Fundacja Urban Forms. Jeszcze trochę tego jest poza tym co powyżej. Brakuje na przykład Baby z Kuro co jest dużym niedopatrzeniem. A ile można zobaczyć obrazków na murach bez mapy. Aż strach myśleć. Życia nie starczy.