wtorek, 7 sierpnia 2012

Pamięć zapachowa


Gdy zapada zmrok wszystko pachnie intensywniej. Tak jakby każda roślinka, każdy krzaczek, każda odrobina jeszcze żyjącej materii chciała się pozbyć ze swojego środka wielości wrażeń skumulowanych w świetle dnia. Noc jest cicha. Zmysł słuchu ukojony miarowym szumem świerszczy i cykającego robactwa przechodzi w stan czuwania. Wzrok odpoczywa, promienie zachodzącego słońca miękko układają się na siatkówce, księżyc oplata srebrzystym blaskiem brud ulic, pokryte kurzem drzewa i szare bloki. Ludzie znikają, kryją się w swoich domach, które my podglądamy w otwartych oknach. Docierają nas odgłosy niespiesznie pulsującego życia.

 
Sinemu blaskowi telewizora towarzyszy podekscytowany głos sportowego komentatora. Trochę dalej na talerz upada łyżka, gwiżdże czajnik. Na balkonie obok stoi para, palą papierosy i co kilka chwil rzucają półsówkami. Trochę do siebie, trochę do tej drugiej osoby, trochę w przestrzeń, w ciepłą, sierpniową noc. Mogliby patrzeć w niebo i wypatrywać spadających gwiazd. W sierpniu jest ich najwięcej. Każda taka spadająca gwiazda to przecież jakieś życzenie. A życzenie mają z pewnością niejedno. Ale nie patrzą. Niebo zasnute jest chmurami.
 
Zamiast gwiazd z balkonu spadają półsłówka. Urywane zgłoski rozbijają się na miękkiej trawie. Dzwięki są wytłumione. Dobiegają jakby zza szyby, źródła znajdują się po drugiej stronie lustra, w świecie do którego my nie należymy. Krążymy po jego krawędzi, będąc trochę z wami, ale jednak bardziej przeciwko wam. Nie możemy skupić się na życiu, bo nie wiemy jak żyć, więc skupiamy się na zmysłach.


 
Oczom dajemy odpocząć, słuchamy ciszy i znajomego zgrzytania zębatki i łańcucha, dłonie gładzą poszarpaną owijkę kierownicy. Co kilkanaście metrów przystanek. Obmacywanie przyśmietnikowych dóbr. Ręcę pozostają puste. Nie potrzebuję ani patelni ani leżaka ani kolejnego lustra. Najładniejszą napotkaną rzeczą okazują się rechy tapety w Muminki. Muminki kojarzą się ciepło i dobrze, ale jednak trochę złowieszczo, ale nie tak, żeby straszyć, tylko, żeby zamiast nudy była odrobina czornej melancholi. Muminki kojarzą się z biblioteczną półką, na której stała caluśieńka seria książek Tove Jansson. Książki ładnie pachną. Stare ładniej, chociaż chemiczny zapach nowości ma też jakiś urok. Litery można przywołać, google podsuną dokładną pamięć wydania, które przeszło przez moje ręce. O, właśnie taka okładka. Ale zapach... Pożółkłe kartki i biblioteczny kurz z podstawówki na Kozinach... Jakaś pamięć wraca, ale to chyba nie to. I nawet powietrze po deszczu pachnie teraz jakoś inaczej.
 


Za to przejrzałe owoce, kulające się gdzieś pod drzewami pachną tak samo, nawet w tym nie całkiem moim mieście. Słodko, odurzająco, wieczorem najmocniej. Rozpadające się mirabelki i nadgnite papierówki. Pomiędzy asfaltem a oponą, pomiędzy gumową podeszwą a betonowymi płytami chodnika. Udaje im się zdominować wszelkie inne zapachy. Nie ma samochodowych spalin, mdlącego zapachu śmietników, klejących się od potu rąk. Rower się opłaca, spacer się opłaca. Zdrowo, tanio, dobrze.


czwartek, 2 sierpnia 2012

Pochwała chaosu, czyli nie dogodzisz.

Prawo entropii mówi o tym, że wszystko w świecie ma tendencję do rozpraszania się. Wszystko w świecie w naturalny sposób dąży do stanu chaosu. Mówi też o tym, że to ciało cieplejsze może przekazać swoją energię ciału zimniejszemu. Nigdy na odwrót. I kiedy ta energia będzie przepływać, a przepływa cały czas, tylko nie zawsze pomiędzy tymi ciałami co trzeba to nastąpi ten długo oczekiwany koniec świata. Stan idealnej równowagi oznaczałby stan całkiem zwyczajnej śmierci. Nic by się nie działo, nie następował by żaden ruch, nie było by ani ciepła ani energii, a co za tym idzie żadnej pracy.


A praca to rzecz święta. Oczywiście żadna tam praca, w stylu udawania przed szefem, że coś się robi. Ani też tyra na piniądź, który jak wiadomo z "Ballady o Januszku" jest kwiatem życia. Ale taka praca nad rosnącym ziemniokiem, żeby urósł galanty i pożywny. Albo praca nad swoim domem, żeby był miejscem do którego chce się zawsze wracać. Albo praca nad sobą, żeby umieć powiedzieć "kalafior" w ulubionym języku obcym. Albo praca nad wspomnieniami, żeby palące się mosty rozświetlały drogę, a nie zostawiały paprzących się oparzeń.
Temperatury się wyrównują, koniec świata nie nadchodzi, prawa fizyki są zwodnicze. Tylko prawdą i czasu i ekranu pozostało to, że pieniądz jest kwiatem życia. I w poszukiwaniu tego rzadkiego okazu flory kolektyw wczasy udał się całkiem niedawno do Szwajcarii. Dość szybko zmaterializowała się pewna prawda objawiona, która od długiego czasu wisiała w powietrzu: "nigdy nie będziemy bogaci". Na szczęście istnieje też druga prawda (dualizm, ciepło-zimo, będzie tak albo inaczej), że co jak co, ale wczasować potrafimy.

  

Okazało się też, co już może być trochę bardziej zaskakujące, że wcale nie jest fajnie jak wszyscy są mili, jak jest czysto, jak każdy problem znajduje swoje rozwiązanie. Szwajcaria jest bardzo ładnym krajem. W sensie przyrodniczo geograficznym. Zróżnicowany krajobraz. Soczysta przyroda. Majestetyczne góry. Wprawdzie nie ma morza, ale dwa olbrzymie jeziora całkiem nieźle rekompensują ten brak. Nad jeziorem Genewskim spotkaliśmy niezłe stadko upasionych kaczek. Kaczki też były jakieś takie szwajacarskie, zadowolone, pewne siebie. Przyjemny widoczek.



Z resztą na widoczki nie dało się zbytnio utyskiwać. Winnice, zadbane domy, ośnieżone szczyty Alp. Góry są bez dwóch zdań piękne, ale też złowieszcze. Ogromne, monumentalne i ten śnieg kiedy tam gdzie stoisz jest taki żar, że można by się rozpłynąć i wsiąknąć w rozpaloną ziemię. Albo mgła. We mgle wszystkie góry przypominają bliźniacze szczyty z czołówki Twin Peaks.


Wszystko jest naprawdę och i ach. Jednak po paru dniach ta porządność staje się nie do zniesienia. Do szału doprowadzają nieskazitelne ściany w łagodnych pastelowych kolorach. Brak jakiegokolwiek papierka na chodniku. Jakiegokolwiek śmiecia. Dajcie mi śmieci, proszę! Śmieci są fajne! A, chciała pani śmieci, bardzo proszę. W naszym wysoce cywilizowanym kraju świetnie radzimy sobie ze śmieciami. Widzi pani te organicze batoniki? Proszę spojrzeć tutaj, widzi pani te dwie daty? Jedna to data przydatności do spożycia, a druga to data dotycząca możliwości sprzedaży produkty. Widzi pani? Ten okres pomiędzy to okres dla Pani i Pani podobnych. My dbamy o swoje zdrowie i uprawiamy przemyślaną bio-eko-organic nadkonsumpcję, a Państwo pomagają nam utylizować te nadwyżki. Jak te świnki, hihi! I wszyscy są zadowoleni! Pięknie to wymyśliliśmy, nieprawdaż? Tak, bardzo pięknie. Z wielką chęcią skorzystam z Pańskich odpadków. Dziękuję. Czuję jednak, że dalej coś jest nie tak. Nie dogodzisz.


  

Krzoki są spoko. A krzoki w miastach są niezbędne, żeby beton nas nie zalał i nie zadusił na śmierć. Ale widok szwajcarskich ogródów miejskich, które są najgorszą realizacją stylu angielskiego w architekturze zieleni jaką mogę sobie wyobrazić, nie cieszy. Każda roślinka jest tak bardzo pod linijkę, że podejrzewam, iż codziennie rano przychodzi ktoś z siatkowym stelażem stawia nad krzokiem i obcina każdy kawałeczek zieloności, który chociaż o milimetr wysuwa się poza schemat. Trawa wygląda jak z plastiku, a kwioty poukładali w idiotyczny wzór udający paterę z owocami. Próbuję przekonać siebie, że fajnie, bo zielone, bo ładnie kwitną, ale jakoś nie mogę. No nie dogodzisz. Aż by się chciało jakiś oset czy innego chwasta wsadzić w sam środek tej idealnej kompozycji.
  


Okazuje się, że ponad łatwo, logicznie i porządnie przedkładamy swojsko. Wracamy do domu. W okolicach absurdalnie górującego, nad letnią nocą i radiowymi przebojami, Jezusa w Świbodzinie mijamy szyld na którym są dwie informacje: Tanie Noclegi oraz Koryta 200 m. Chleb, sól i wódka.