poniedziałek, 31 października 2011

Genius loci

Pewnego dnia zdaję sobie sprawę z tego, że chociaż nic a nic się nie zmieniłam to nie jestem ani trochę taka jak mi się wydawało. Okazuje się, że nie jestem obojętna na sprawy, które wydawały mi się bardziej niż nieistniejące, że pewnie mogłabym polubić koperek i że to, że jako dziecko wysiadając na dworcu Łódź Kaliska zalewałam się łzami nie oznacza wcale, że nie lubię miast.

Z dużym zaskoczeniem odkrywam przed sobą pewien dość banalny fakt. Jestem mieszczuchem. Owszem lubię krzoki, kończynę, grzebiące w piochu kury. Jednak lubię to od przypadku do przypadku. Na codzień lubię jak się dużo dzieje, lubię czytać rano lokalne wiadomości, lubię jeździć rowerem po asfalcie, chyba nawet lubię hałas, którego nienawidzę. Lubię wysokie budynki, beton, napisy na murach i miasto nocą. Z drugiej strony jest wiele miejskich cech, których nie cierpię, ale to jest nieważne. Istotne jest to, że miasto jest dla mnie środowiskiem naturalnym. Wiem co gdzie jak. Umiem sobie tutaj poukładać życie tak, żeby było mi miło i nie za trudno, żeby mi się nie nudziło.



Litzmannstadt. Zawsze jak tu przyjeżdżam to wracam po nocach. Zawsze. Noce w mieście są fajne. Nawet w Litzmannstadt. Świecą się i błyszczą – neony, fasady, żarówki. Lubię sztuczny blask. Nie widać brudu. jest cicho i spokojnie. Wracam przez pół miasta. Z centrum do siebie na dzielnię. Łódź Bałuty. Morda nie szklanka ŁKS Limanka. Przemierzam szare ulice, mijam kamienice w stanie rozkładu, przechodzę obok ludzi w niewiele lepszym stanie. Czekam aż coś się wydarzy. Może ktoś mnie okradnie, da w zęby albo chociaż zwyzywa. Niech coś się dzieje. Nie dzieje się nic. Noc jest boleśnie nijaka.



Ona idąc po chodniku uważnie stawia kroki, stara się nie nadeptywać na łączenia płyt. Pamiętam to z dzieciństwa, deptanie po łączeniach miało przynosić pecha. A poprawne stawianie kroków ma zapewnić jej szczęście, powodzenie, fart.
– Kurwa, znowu skusiłam. – przeklina pod nosem.
Klątwa trwa. Nie dzieje się nic. I tak zbyt wiele płyt chodnikowych jest zniszczonych, żeby udało jej się ominąć wszystkie pęknięcia. Ale próbuje. Nigdy łatwo się nie poddawała. 



Idziemy. Ona dalej tylko po całych płytach, a ja wzdłuż odbitych szablonów „ Litzmannstadt ghetto 1940 1944”. Zastanawiam się po co tak usilnie ktoś chce przypominać mi o duchach pomordowanych Żydów, Cyganów, Łodzian, kiedy wracam w środku nocy do domu. Spoglądam na Manufakturę i automatycznie zaczynam myśleć o robotnikach, którzy potracili zdrowie i życie w łódzkich fabrykach. O dzieciach, które musiały pracować przy ogromnych maszynach w zakładach włókienniczych, w duchocie, gorącu i przy tropikalnej wilgotności. O dzieciach z syndromem FAS stojących w bramach na Wschodniej czy Legionów. O pani Basi, której konkubent oblał plecy wrzątkiem.



Łódź jest ostatecznym dowodem na klęskę kapitalizmu. Miasto, które rozwinęło się na wyzysku, którego błyskawiczny rozwój w XIX w. okupiony był łzami i potem nie może być dobrym miejscem do życia. Brak legend i historii. Brak miejsc. Martwy twór. Sypiące się pałace i kamienice oraz rozpadające się robotnicze domy, w których po 12 godzinach w fabryce wegetowali umęczeni łodzianie. Dym z kominów i kocie łby. To jest nasza historia.





 
Myślę o tekście, który przeczytałam kiedyś jako wstęp do pewnej książki o Łodzi. To nie ja jestem wariatką. To Łódź jest złą czarownicą, porywającą dzieci, zamieniającą ich serca w kamienie i napełniającą oczy szaleństwem. Ona się tu urodziła, jest z tej ziemi, z tego bruku. Walka trwa. Kibicuję jej, nie wierząc w wygraną. Tu cuda się nie zdarzają.



Poniżej wspomniany fragment.

"Miasto Łódź leży - a właściwie rozkłada się - nad rzeką Łódką. Poza ową rzeczką, użyźnia ziemię łódzką długi szereg rynsztoków, które przecinając miasto w sposób dowolny, spontaniczny, czynią z polskiego Manchesteru niebezpieczną rywalkę Wenecji. Całe bowiem miasto, to jeden wielki Canale Grande. Rynsztoki te spełniają funkcję, analogiczną do funkcji Nilu w starożytnym Egipcie, skutkiem czego ziemia łódzka jest urodzajna, i udaje się na niej prawie każdy brudny interes.

Chcąc wyczerpać dane geograficzne, zaznaczam, że Łódź położona jest fatalnie na małej wyżynie staczającej się łagodnie w przepaść. Najwyższym punktem tej wyżyny jest Górny Rynek, wznoszący się na 3-4 cm ponad poziom błota. Reszta stanowi monotonną płaszczyznę urozmaiconą tylko strejkami generalnymi. Klimat jak na Łódź łagodny. Nadto nie ma wcale wulkanów, a przecież choćby jeden aktywny, porządny wulkan, byłby, mojem zdaniem, na miejscu. Obfitość opadów atmosferycznych zapewnia dostateczną ilość błota, w którem słońce odbija się jak czkawka. Czasami jednak trafiają się zimy ostre, niczem żyletka, i to właściwie zmusiło tubylców do sklecenia na prędce szałasów, pobudowania prowizorycznych domów, w których mieszkają od stu lat z górą.

Przechodząc do ludności, zaznaczam na razie ogólnikowo, że występuje tam na każdym kroku przeludnienie, i to w formie niezwykle ostrej (wrażenia tego nie miałem nigdy tylko w teatrze). Jeśli idzie o charakter łodzian, to główną jego cechą jest osobista odwaga. Bądź co bądź, żyć stale w Łodzi to wymaga pewnej wytrzymałości i męstwa. Na szczęście tubylcy żyją zawsze w stanie lokalnego znieczulenia, które pozwala im znosić cierpliwie wiele rzeczy.

Nie mogę powiedzieć, abym się zbytnio przywiązał do Łodzi po półrocznym pobycie, ale jeśli mam być szczery, zaznaczam, że żal mi tych ludzi i tego miasta, które zdaje się być wybrykiem jakiejś złośliwej fantazji; dziełem raczej szatana niż boga.

To miasto nie ma najmniejszego sensu, a trzyma się i nie tonie chyba dlatego, że jest naprawdę jakąś tragiczną, poczwarną łodzią, istną łodzią Charona, pływająca po bezdennym bagnie.
To jedyne na świecie miasto, do którego nikt nie przyjeżdża dla przyjemności. Powinny wisieć tam jakieś ogromne transparenty z napisem: "Załatw sprawę i wyjeżdżaj!". A zrób to prędko, zanim cię ogarnie ta przedziwna łódzka chandra na widok nieba tak posępnego.

Ulica główna, Piotrkowska, sprawia wrażenie, jakby się na niej odbywała codziennie jakaś demonstracja, natomiast przy skrzyżowaniu arteryj uderza inna rzecz: ludzie przechodzą wolnym krokiem, nie dbając o bezpieczeństwo, lekceważąc wręcz w fatalistyczny sposób ostrzegawcze sygnały samochodów i wrzask furmanów. Nie słuchają, nawet się nie obejrzą. Idą po raz wytkniętej linji. Będzie, co ma być! Jak ma przejechać, to przejedzie i tak!"

"Geografja serdeczna" Zygmunt Nowakowski


Będzie co ma być. Fatalizm.

poniedziałek, 24 października 2011

Dzied Maroz

Matka boska punkowa dość szybko oświeciła mnie, że wcale nie trzeba dużych pieniędzy, żeby oglądać świat. Trochę tego świata zobaczyłam, ze szczególnym naciskiem na stacje benzynowe, skłoty i domy znajomych. Zapomniane wartości, niezapomniane wrażenia. Bezinteresowność, gościnność, uczciwość i zaufanie wobec ludzi całkiem obcych, którzy później stawali sie przyjaciółmi. Albo i nie. Z niektórymi jedynie na sekundę krzyżowało się ścieżki, ale w pamięci będą oni na zawsze, bo skrzyżowania te były głośne, ruchliwe i pełne emocji.

Trochę w oparciu o zasadę „oko za oko, ząb za ząb”, która może nie jest super zasadą, ale jednak nie najgorszą, oddawałam błysk w oku za błysk w oku. Nie zawsze temu samemu oku, przeważnie innemu, ale bilans w przyrodzie się zgadzał. Złote serce za złoty ząb. Bozia nagradzała. Wczasować można było więcej. A lepiej jak jest więcej. Doświadczenie naucza i nagle człowiek orientuje się, że zamiast przypadkowego, gorączkowego poszukiwacza świata stał się całkiem wytrawnym wczasowiczem. Ma plan, plecak i przewodnik. Pozaznaczane atrakcje, przeczytanie anegdotki na temat miejsc najciekawszych, wysłuchane piosenki i obejrzane filmy. Wizję. Miejsca nabierają wielowymiarowości, wyobrażenia i fragmenty łączą się w super przyjemne konstrukcje. Słychać dźwięk zaskakujących w mózgu zapadek po skojarzeniu faktów, połączeniu kropek między literami wychodzącymi z białych kartek, unoszącymi się gdzieś pomiędzy kwiatami na parapecie a moimi okiem prawym i lewym, skupiającymi się na siatkówce, przeskakującymi z neuronu na neuron, żeby zalec w mało estetycznej mazi pod czaszką i tam czekać na swój moment.
Moment nastaje w lipcu. W mazi bulgoczą już nie tylko literki, nie tylko zdjęcia, ale też dźwięki, faktury, zapachy. Lipiec w Moskwie charakteryzuje się temperaturami, które zmuszają mój wzrok do szukania palm, niestety nie znajdują się. Maź bulgocze od gorąca i przeładowania danymi. Do jesieni wszystkie  elegancko się przegryzą i będzie można wyciągać z mazi smakowite kawałki.

Plac Czerwony to długo obrabiany kąsek, który z pewnością pierwszy raz musiałam widzieć w czerni i bieli na ruskim telewizorze, którego nazwy nie pamiętam. A jak Plac Czerwony to i Katedra św. Bazylego. Jej różnokolorowe kopuły są chyba najbardziej charakterystycznym symbolem Moskwy. Kojarzą mi się z wiadomościami, które mój ukochany dziadek oglądał zawsze o 19:30. Korespondencja z Moskwy i prognoza pogody. Dziadek lubi 4 pancernych i wojskowe piosenki. Jest najłagodniejszym człowiekiem jakiego znam, a jego uwielbienie do militarnych klimatów ma tylko i wyłącznie związek z tęsknotą za młodością. Jeszcze jedna historia o tym, że nic nie jest czarno białe. Zatem pamiętam siedzenie na dziadkowych kolanach w odległości 30 cm od telewizora wielkości szafy i zastanawianie się z jakiej bajki bohaterowie mieszkają w takim pięknym pałacu, z pękatymi wieżyczkami, które z całą pewnością musiały być wykonane z czegoś słodkiego. Musieli być to na pewno zimowi bohaterowie. Królowe Śniegu, Kai i Gerda, Dziadek do Orzechów i Królowa Myszy, a przede wszystkim niebieski Mikołaj, czyli Dzied Maroz, w granatowej szacie wyszywanej w srebrne gwiazdy i z długą siwą brodą. Oczywiście nad Katedrą św. Bazylego zawsze musiał padać najpuszystszy i najgrubszy śnieg jaki istnieje, ale lśniące płatki znikały cudownym sposobem parę milimetrów nad cukrowymi kopułami tak by jaskrawe kolory nie zniknęły pod biała skorupą.

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś jest nie tak, kiedy katedra św. Bazyla wynurza się na końcu ulicy pomiędzy kablami elektrycznymi, zgiełkiem samochodów, barierkami odgradzającymi jakiś remont, lodówką z lodami Nestle i rwącym potokiem turystów zmierzających na Kreml. Wygląda trochę inaczej w promieniach palącego słońca niż w puszystym śniegu produkowanym przez wyobraźnię. Wydaje mi się też mniejsza. Ale mam tak chyba z absolutnie każdym architektonicznym symbolem, który przez lata rozrasta mi się w głowie, żeby gwałtownie skurczyć się w chwili materializacji przed moimi oczami. Dopiero kiedy stoję na Placu Czerwonym i z jego perspektywy oglądam Bazylikę i przeciwległy budynek Państwowego Muzeum Historycznego widzę je w całej krasie, można by rzec. Dopiero ta odpowiednia perspektywa pozwala zobaczyć całą wielkość i potęgę. Sztuczka, złudzenie optyczne. Lepsza rzeczywistość zależy od kąta pod którym światło wpadnie nam przez źrenice.



Nie myślę o tym, że na Placu koronowano carów, nie myślę o babuszkach, które handlowały tutaj markowką i kaszą jakieś kilka setek lat temu. Nie myślę również o manifestacjach pierwszomajowych ani o paradach wojskowych. Nie myślę o fajerwerkach sypiących się na Katedrę św. Bazylego w mroźną, Sylwestrową noc. Nie myślę też o zimnej, woskowej lalce z sinymi palcami leżącej w Mauzoleom Lenina, która to niby tym Leninem jest. O nim pomyślę innego dnia, kiedy zostawimy wszystkie nasze niepożądane przedmioty w postaci aparatu, przewodnika i kanapek w płatnym depozycie, wyczekamy swoje (dobre godziny) w kolejce, dowiemy się, że chińscy turyści są szalenie komunikatywni, a potem przedrepczemy w ciągu jakiś 30 sekund przez mroczne Mauzoleum dookoła marmurowego wyrka, na którym spokojnie leży sobie wódź rewolucji. Moja uwaga bardziej skupi się na poważnych twarzach młodych żołnierzy, którzy muszą bez najmniejszego ruchu stać w tym zimnie i półmroku, na baczność, z kamienną twarzą. Co oni sobie myślą? Że dobra im się fucha trafiła czy wręcz przeciwnie?


Nie myślę też o tym, że to na placu Czerwonym na Łobnoj Mestie ogłaszano wyroki śmierci. Nie wiem też, że jedyny pomnik na tymże Placu przedstawia Kuźmę Minina i Dmitrija Pożarskiego, którzy podczas okresu Wielkiej Smuty pomogli Rosjanom wyprzeć Polaków z Moskwy, a to przecież właśnie Polacy jako jedyni podbili wielką Moskwę, ale i tak Rosjanie nas tam całkiem lubią. Nie myślę też o żądnych krwi carach ani o komuchach wysyłających ludzi do łagrów ani o skorumpowanych politykach, którzy siedzą tuż obok, szczelnie otoczeni czerwonymi murami Kremla. Myślę o moim dziadku, dla którego wycieczką życia było stacjonowanie w Słubicach i Ustce podczas służby wojskowej i o mojej babci, która w swoim życiu odwiedziła Koło, Konin, Warszawę, Słubice, no i Łódź. I wszystko. Cały świat.

Mała dziewczynka, 30 cm od śnieżącego, czarno-białego telewizora z widokiem bajkowej bazyliki na ekranie, u dziadka na kolanach czuła się szczęśliwa. Ja, ponad tysiąc kilometrów od domu z widokiem Katedry św. Bazylego przed oczami, chyba też.