Durnym trzeba być, żeby
się zastanawiać czy można w Grecji wyżreć wegańsko. Słońca
majo po dziurki w nosie, gaje oliwne, a na Krecie ponoć lokalne
uprawy bananowców, jak przypuszczam jedyne w Europie. Zdawałoby
się, że nic prostszego, idziesz na ryneczek, bazarek, markecik.
Podchodzisz do baby bądź dziada, najlepiej jakby jeszcze w jakieś
tradycyjne szmaty byli okutani. Pokazujesz paluchem, chociaż
paluchem to nie wypada, no ale jak się dogadasz z babą jak ona nic
po angielsku, a ty po grecku wydukasz co najwyżej kali mera, czyli
dzień dobry. No, ale wskazujesz paluchem na te soczyste pomarańcze,
rozkosznie roznoszące zapach świeżości. Później na jakieś
nieznane owoce. Rozsądnie wybierasz prawie czarne awokado, bo to
cudowne źródło składników odżywczych. Do tego różnego rodzaju
oliwki. No bo jak można być na południu i nie smakować wielkich
zielonych oliwek pękających pod naporem zębów albo czornych - wytrawnych,
eleganckich, dojrzałych? Do tego
jakieś orzeszki lub pestki żeby zdrowo było. Nie po to człowiek
jedzie do ciepłego kraju, żeby się jakimś fast fudem zapychać.
Tylko pani kochana, pani
mi powie gdzie tu takie ryneczki? I się okazuje, że taki ryneczek
to moi Państwo miewamy raz na tydzień. I człowiekowi się załącza
to porównywanie domowe i sobie myśli, a u mnie to co 3 przecznice
taki bazareczek i baba stoi z ziemniokami i kapusto kiszono od
bladego świtu, świątek piątek i niedzielę, i czy deszcz czy
śnieg, ona jest. I jej rękawiczki bez palców i saszeta na brzuchu.
I sobie idziesz i kupujesz, bo wiesz gdzie. I żeby najlepiej i
najtaniej. Miasto to miasto. Dom.
A na wczasach to jednak
wyzwanie. Zadanie jak z gry. Najpierw znajdź wskazówki gdzie
szukać, potem znajdź miejscówkę, rozszyfruj nazwy składników i
smakuj.
Dzięki pomocy ziomków,
couchsurfingu oraz przypadku zamiast ryneczku pojawiła się wegan
knajpa, miejscówka z wegan opcją oraz... uwaga, uwaga: sery.
„Awokado”,
knajpa-imienniczka rodzimego Avocado – vegan catering, zlokalizowana niedaleko od Syntagmy, głównego placy Aten,
była niemałą niespodzianką. W kraju gdzie królują „suflaki”,
czyli posiekane, ubite (najpierw ubite, potem odarte ze skóry i tak
dalej) malusieńkie albo przynajmniej milusieńkie owieczki opcja
zjedzenia wegańskiej tarty, burgera, risotta, pizzy czy różnego
typu makaronów, napawa niemałym entuzjazmem. Na przykładzie
smoothie z awokado, mlika kokosowego, syropu z agawy i czegośtam
jeszcze mogę zaopiniować, że nie dość, że ekstra zdrowo, to do
tego pysznie i niedrogo. Polecam!
Jak jeszcze będę w Atenach to obiecuję przetestować:
Jak jeszcze będę w Atenach to obiecuję przetestować:
Mother Earth –
owsiano-amarantusową tartę ze szpinakiem, suszonymi pomidorami i
czosnkiem zapiekaną z sosem na bazie orzechów laskowych i migdałów.
Forest Burger –
grzybowy burgier z sałatą, pomidorem, cebulką i wegańskim
parmezanem. Wprawdzie najlepsze burgiery robi Vegan
Hooligan Crew, ale jak będzie okazja to dam szansę Avocado.
Vibrant Vegan Pizza –
pizza jak pizza, sos pomidorowy, warzywa, oliwa i... awokado.
„Nosotros” - następna
miejscówka do rozpoznania po fladze czarno-czerwonej, ale sama
pewnie bym nie skumała, że poza robieniem rewolucji, robią tam też
jadłodajnię, a robią. I codziennie mają wegański obiad za
grosze. Knajpa w stylu eklektycznym (czytaj: skłotowym), mebel każdy
z innej parafii, obsługa wyluzowana, szamanie w stylu 'food not
bombs”. Ryż z warzywami za 2,5 euracza. Taniocha i do tego swojski,
ulubiony smak. A do tego wyborna (naprawdę super pyszna!) zielona
sałatka za 1 euro, czyli prawie darmo. Kluczem do sałatki było
chyba zielone, soczyste jabłko, pokrojone w cienkie plajsterki i
lekko kwaskowy, prawdopododnie limonkowi dressing. Do Nosotros,
znajdującego się na Exarhii też z pewnością wrócę, jak bozia
pozwoli.
W Atenach obczaiłam
jeszcze sklep z wege, bio, blablabla żarciem. Się jadło lody i ciasteczka,
więc jednak nie jest z tą Grecją tak źle.
A teraz czas na coś veri
speszjal. Słuchając Exmisji
można dowiedzieć się, że „there is enough religion in the world
to make man hate one another and not enough to make them love”, ale
i w religii zdarzają się fajne rzeczy. Na przykład prawosławny
post. Kocham prawosławny post. Na Białorusi raczy nas wegańskim
majonezem i słodkimi wypiekami pozbawionymi jajek i mleka. Jednak
nie umywa się on do greckiego postu. Grecki post jest najlepszy. W
przeciwieństwie do beznadziejnego polskiego postu, gdzie ludzie
rozpaczając nad brakiem schabowego, dalej napychają się tłuściutką
rybką, jajkiem, masłem, mlikiem, serami i wszelkiego rodzaju
nabiałem, prawosławny post odrzuca wszelkie produkty odzwierzęce.
Niestety wyjątek stanowią owoce morza, czego nie skumam. Bo co za
owoc jak jest zwierzęciem, a nie rośliną? Chyba, że na zasadzie,
że mówią, że dziecko to nie dziecko, tylko owoc miłości.
Żryjcie zatem dzieci razem z krewetkami.
Wracając do postu
i nabiału. W okresie przed i około Wielkanocnym można natknąć
się zarówno na wegańskie żółte sery, jak i wegańską fetę.
100% pewności nie mam, ale pani w sklepie zapewniała mnie, że no
milk. Ser żółty jest prawdopodobnie zrobiony ze skrobi
kukurydzianej i tłuszczów roślinnych. Konsystencją jest dość
zbliżony do plastelinowych wynalazków z Anglii, ale dobrze się
trze i całkiem spoko rozpuszcza się w tostach. Natomiast feta to
szał estetyczny ze względu na śniażnobiały kolor. Smak jednak
nie powala. Przy jej produkcji chyba kierowano się hasłem: sól
kurwa ile wlezie. Nigdy nie jadłam fety ze zwierzęcego mleka, więc
nie mam porównania jak bardzo się różni. Tak czy siak w
kompozycji z pomidorem mocno daje radę.
A kiedy już zamęczy nas
dopytywanie się o składy i komunikacja słownikowo-migowa pozostaje
wynalazek globalizacji – supermarkiet. Wchodzi człowiek do Lidla i
ma trochę mieszane uczucia. Z jednej strony błogo, bo jak w domu.
O, proszę czekoladkę w niebieskim opakowaniu to dziadek zawsze mi
kupuje. I nawet regały tak samo poustawiane. Comfort zone. A z
drugiej sobie myśli człowiek w miarę rozumny, że przecież nie na
to te kilometry i strefy czasowe przemierzam, żeby się teraz
obłowić w te same ekwadorskie banany i niemieckie ciastka. Ale
jednak wchodzi, bo wie, że tam coś znajdzie, że skład sobie w
spokoju przeczyta, przeanalizuje i upoluje jakąś wegańską
zdobycz.
I proszę jest, nawet
typowo grecka: tahini. Zmielony sezam, czyli zdrowie zdrowie zdrowie
i nieodłączny składnik hummusu. W Grecji tahini występuje w
różnych odmianach. Klasyczne – sam sezam, lekko gorzkawy posmak.
Dodajemy do różnego rodzaju past kanapkowych, makaronowych sosów,
nadaje się też do szejków. W wersji na słodko występuje z kakao
i brązowym cukrem. Głównie na kanapkę, ale amatorzy mogą wyjadać
prosto ze słoiczka. Taka Nutella tylko, że z sezamowym posmakiem
zamiast orzechowego. Też dobrze! Widziałam jeszcze wersję z
orzeszkami ziemnymi, trzeba będzie spróbować.
Z markietowych odkryć
greckie wafelki typu prince polo. Jak widać tak kuszące złotkiem,
że do zdjęcia nie doczekały. A z innego markietu sojowa tektura,
już chyba wszędzie można ją znaleźć.
A na sam koniec coś do
picia. Kaweczka. (Agatka, nie czytaj, bo to o rozpuszczalnym syfie.)
Frappe, bo o takiej kawie mowa, może być dobre z kawiarni za
pieniądź albo zrobione samemu za grosz, o smaku... biednym. Dobre
czy złe, frappe powinno składać się z kawy rozpuszczalnej,
niewielkiej ilości wody, kilku kostek lodu i bardzo wysokiej piany.
Opcjonalnie dodają do niego mleko, ale w oryginale to kawa na
wodzie. Zimna kaweczka na upalne dni. Enjoy!
jadę do ciebie! i tak miło cię czytać i zdjęcia łokcia oglądać!
OdpowiedzUsuńCudownie! Ja też jadę, bo tu Pani, nawet Vegan Hooligan Crew nie nadrobi ;)
OdpowiedzUsuńłomatko, jaki smakowity wpis! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń