wtorek, 29 października 2013

Poznań - Łódź - Warszawa

Świat jest bardzo piękny. Na świecie jest mnóstwo tajemniczych, egzotycznych i fascynujących miejsc. Podróże kształcą. Bezdyskusyjnie. Dzień w podróży to jak miesiąc w domu czy jakoś tak. Ale dzień kiedy wracam na polską ziemię jest zawsze dniem najpiękniejszym. Doświadczenia w kieszeni, dźwięki w głowie, zdjęcia na dysku. Ale dom to dom.











Widoki, zapachy, słowa układają się na swoim miejscu. Ogromne puzzle składają się w całość. Pojawia się błogie uczucie bycia w swoim miejscu. Swoje miejsce, czyli takie miejsce, które się rozumie, lubi i czuje.

Miasta, w których ma się żywe domy. Domy z energią najulubieńszych ludzi. Domy z kuchnią, do której można tak po prostu wejść i zacząć gotować albo takie, w których obiad już paruje na dobrze znanym stole. Nie bez powodu jest to tak ważne. Bez żarcia nie ma życia. Bez potraw nie ma tradycji. Bez serca nie ma smaku.






Takie domy są w Poznaniu, Łodzi, Warszawce. Najpiękniejsze, najmilsze, najlepsze domy. Miasta też nienajgorsze. Poznań lubię chyba za najwyższe zagęszczenie moich ulubionych ludzi na jednostkę powierzchni. Lubię poznańskie zorganizowanie i porządek. Samo miasto mnie nie zachwyca, cesarska i mieszczańska architektura nie podbijają mojego serca. Warta niby sobie gdzieś tam płynie i fakt faktem można nad nią sympatycznie wypić browara, ale jednak daje poczucie totalnie niewykorzystanego potencjału. Poznańskie parki są małe albo pełne grobów. A ulice w centrum tak poplątane, że nadal się w nich gubię. Mimo to chyba żadne inne miejsce nie daje mi takiego poczucia bezpieczeństwa.




















Jako Łodzianka powinnam z automatu nie cierpieć Warszawy. Ale z kolejnym i kolejnym pobytem w stolycy okazywało się, że Warszawę da się lubić. I ja lubię ją bardzo. Za szuwary wzdłuż Wisły i za ptasią wyspę. Lubię jeździć mostem Świętokrzyskim i patrzeć jak słońce odbija się w oszklonych drapaczach chmur. Lubię Syrenkę i swojskość na Pradze. Pana Zdzisia, który cierpi na reumatyzm, a może jednak na romantyzm. Gwar i przesyt Nowego Świata. Pawie srające w Łazienkach. I to, że mimo bycia betonowo-szklaną metropolią znalazło się w niej sporo miejsca na przyzwoitą zieleń. Lubię Pałac Kultury za to, że jest takim świetnym punktem orientacyjnym i bez wątpienia również za jakiego radzieckość. Jakby ktoś miał wątpliwość, to tak, nienawidzę sowieckiego reżimu, tego że zabijał i niszczył ludzi, a także inne wartości. Ale ciągnie mnie do wschodniej mentalności, kultury, języka, gościnności i szaleństwa, i do Moskwy też, a tam takich pałaców to stoi z siedem. Lubię chrupiące tofu i to, że mogłabym się stołować na mieście co najmniej 2 tygodnie i nie musiałabym codziennie jeść falafla.












A Łódź raz lubię raz nie lubię (oj bywa, że baaardzo nie lubię), ale chyba kocham. Zazwyczaj miłością trudną i niewdzięczną. Ale tu się urodziłam i wychowałam i to jest nie byle co. Jaram się robolskim klimatem. Z rewolucją 1905 utożsamiam się stokroć bardziej niż z powstaniami listopadowymi, styczniowymi i warszawskimi wziętymi do kupy. Trochę chodzą mi ciarki po plecach jak słyszę, że "u prząśniczki siedzą i przędą". Jara mnie to, że w tym hymnie historię budowały kobiety. I że historię budowali robole, a nie szlachta, żołnierze czy insze równie mi odległe profesje. Zabudowa fabryczna utożsamia dla mnie większą harmonię (bo jest użyteczna i życiowa) niż jakieś zamki, pałace i inne fortece. Wprawdzie Łódź jest szara (podkreślmy, ze szary to niezwykle elegancki i funkcjonalny kolor), ale jest też całkiem zielona. W Łodzi jest parków od groma i trochę. Moi faworyci to Zdrowie, Park Śledzia i Julianowski. Mamy eleganckie murale, w tych dwa najładniejsze ever: mural z kozami i babę z kurą, która nie dość, że piękna sama w sobie to ilustruje wiersz Tuwima. A pisanie Tuwima szanuję. I tak dalej, i tak dalej... O Łodzi jeszcze bym się mogła rozpisać i pewnie się rozpiszę, ale to nie dziś. Dzisiaj idę z O.s.t.rem i Zeusem na słuchawkach kreślić kąty proste na łódzkich chodnikach.











niedziela, 11 sierpnia 2013

Wyobraź sobie Ateny. Tak albo inaczej.

"Wyobraź sobie miasto, w którym graffiti nie jest nielegalne, gdzie wszyscy mogą malować, co im się podoba. Gdzie każda ulica zalana jest milionami kolorów i krótkich zdań. Gdzie stojąc na przystanku autobusowym nigdy się nie nudzisz. Miasto, które jest jak wielkie przyjęcie, a wszyscy są na nie zaproszeni, nie tylko agenci nieruchomości i rekiny biznesu. Wyobraź sobie takie miasto i przestań opierać się o ścianę - jest jeszcze mokra."

"Wojna na ściany" Banksy




























































































































































































































































wtorek, 23 lipca 2013

Awokado zawsze na propsie!

Poza tym, że w pieknych Atenach źle się dzieje - ulice okupują narkomani, szaleje widmo nowego syfiastego narkotyku o nazwie sisa w cenie 1 euracza za działkę, na każdym rogu stoją prostytuki, policja słynie ze skrajnego rasizmu i częstego stosowania przemocy, a puste lokale nie pozwalają zapomnieć, że kapitalizm jest gorszy niż pies ogrodnika, to w Atenach dzieje się też dobrze. Fajne dziewczyny w środku szalejącego kryzysu otwierają sklep-kooperatywę z towarami ze sprawiedliwego handlu i całkiem nieźle im idzie. W zaskłotowanych miejscówkach powstają kawiarnie i garkuchnie gdzie każdy może się posilić. A w kilku innych miejscach pięknie rozwijają się wege knajpki i sklepy ze zdrową żywnością.




Jaram się miejscami typu Avocado jak durna. Wprawdzie gotuje bez większego bólu, jednak pińcest razy bardziej wolę jak ktoś gotuje dla mnie. A jak jest sytuacja typu "nie ugotujesz" (nie mylić z sytuacją typu "nie pogadasz") to naprawdę mam ochotę całować rączki, które sprawiły, że mój obiad nie opiera się o kuluri (obwarzanka z sezamem) i banana, chociaż i tak można i źle nie będzie.






Awokado jest miejscówką trochę na wypasie, w menu frykasy i ceny niestety też trochę wyższe niż by się chciało. Ale kaman nie można wymagać, żeby były takie same jak w podrzędnej budzie serwującej suwlaki. Jak na polską kieszeń jest troszeczkę ból, ale jak na ateńskie warunki to jest naprawdę dobrze. 





O Avocadowym menu już pisałam tutaj. Miałam ochotę spróbować wszystkie wegańskie dania, bo opisy brzmiały naprawdę zachęcająco i zdrowo :) ale stety niestety nie jestem tą paskudną babą z tvnu, żeby se wyrzucać dania po dwóch kęsach i przechodzić do następnych. W końcu zdecydowałam się na kaszę z boczniakami o trudnej nazwie, której nie zapamiętałam. Kasza to kasza i nie ma lepszych. A na deser trochę lansu, czyli raw chocolate cake. Surowe ciasto wydaje mi się nadal czymś absolutnie burzącym porządek rzeczy, ale jako że burzenie starych porządków często wychodzi na dobre, tak i surowe ciasta zaczynają powoli robić furorę.


 

Danie obiadowe zostało zaserwowane tak elegancko jak by miało zaraz wystąpić w kuchnia.tv. I na szczęście było równie dobre co i ładne (co wg zasady, mojej babci i wielu bajek, "jak ładne to i dobre" możemy odnieść do ludzi). Dwa kolory kaszy quinoa przekładane smażonymi boczniaki w aromatycznym sosie. Porcja solidna, z powodzeniem można było się najeść, a nawet i przejeść jak popełniło się ten błąd co ja i na siłę dopychało się deserem. Bo jak tu nie spróbować surowego, czekoladowego ciasta na spodzie z daktyli i orzeszków.






Ciasto było pyszne i na maksa czekoladowe, ale z wyczuwalnym po chwili smakiem kokosa. Konsystencja aksamitna. Spód rewelacja, nie za słodki, tworzący zwartą warstwę. Deserowi można zarzucić tyko to, że kawałek ciasta był za duży jak na takie jednak ciężkie ciasto i bez filiżanki kawy równoważącej słodycz czekolady nie dałoby rady się zjeść go całego.

Tak czy siak jakby nie patrzeć Avocado polecam bardzo mocno. Obsługa bardzo miła i kompetenta. Wybór dań spory. Jedzenie smaczne i ładne podane. A zaraz obok Avocado znajduje się bioshop, gdzie można się zaopatrzeć w jogurty sojowe i lody.


niedziela, 14 lipca 2013

Slow food w Chanii

Wegańska rewolucja powoli dociera do Grecji. Jeszcze kilka lat temu Grecy dziwili się w czym nam przeszkadzają skwarki na ziemniakach, bo z takim skwarkiem ziemniak przecież dalej jest wegetariański. Nie sądzę, żeby te parę lat wstecz ktoś siliłby się na choćby próbę tłumaczenia, że jajek, mleka, sera i tym podobnych też nie ma ochoty widzieć obok swojej porcji ziemniaków.

Tymczasem teraz, z nieukrywanym zaskoczeniem odkrywam w Grecji wege miejsca. Knajpy, sklepy ze zdrową żywnością, wegańskie opcje w zwyczajnych tawernach.



Na "To Stachi" - bio organik super hiper restauracyjkę natrafiłam totalnym przypadkiem, spacerując wybrzeżem w okolicach starego portu. Wytrawny gastroturysta ma oczywiście wzrok tak wyćwiczony, że natychmiast zauważa nawet najmniejszy napis "wegan". A jak ujrzy go w tak mięsożernym kraju jak Grecja to, żeby ne wiadomo jak był nażarty, musi się zatrzymać i sprawdzić miejscówkę.






"To Stachi" zrobiło od razu cudowne wrażenie swojskiej jadłodajni, ze względu na obrazy polnych kwiatów i bezkonkurencyjny malunek osła. Po krótkiej obczajce menu można było z przyjemnoścą stwierdzić, że jedzenie też jest cudowne swojskie. Jupi! W końcu najprawdziwsza grecka kuchnia, ale w etycznym wydaniu. 




 

Szpinak w cieście, pieczone kasztany, musaka (która w wersji krwawej tradycji zawiera mielone mięcho), jemista (pomidor i papryka faszerowane ryżem z ziołami przeważnie wegańskie i dostępne w każdej tawernie, ale może się zdarzyć z kawałkami martwego zwierzęcia, więc trzeba pytać), dolmadakia (faszerowane liście winogron), nadziewane cukinie (cukinie i bakłażany rosną w Grecji jak szalone i wszędzie występują bardzo obficie), briam (czyli warzywna zapiekanka), okra (czyli po naszemu piżmian jadalny, popularne w Grecji warzywo typu cukiniowatego). Ze słodyczy hałwa i apple pie, z rzeczy dość typowych, plus wegańskie ciasta, mniej charakterystyczne dla Krety :)






 

Do picia świeżo wyciskane soki, mieszanka kreteńskich, górskich ziół. Z kaw oczywiśc frappe i greek coffie. Ewentualnie dla poszukujących mocniejszych wrażeń raki (w zasadzie bimber, typowy dla Krety, który jest dość często sprzedawany w plastiowych butelkach) i ouzo, które jest bardziej charakterystyczne dla Grecji kontynentalnej.

Zamówiłam szpinak w cieście i sok grejpfutowy, bo pora była już niestety poobiednia. Kiedy czekałam na jedzenie zaczęłam przeglądać książkę gości, która niedługo zacznie dorównywać objętością encyklopedii i trzeba przyznać, że pochwałom nie było końca. Znalazłam też kilka wpisów z Polski.




































W międzyczasie pojawił się sympatyczny "papus" i zaczął nawijać o knajpie i żarciu. Naprawdę miło posłuchać, że ktoś ma taką zajawkę na swoją pracę. Typo zdążył mi opowiedzieć, że on i jego żona i trójka dzieci są wege (z diety wykluczają też jajka, jedynie od czasu do czasu jedzą lokalne, mleczne produkty). Że knajpę prowadzą od 5 lat i że bardzo się jara ideą slow foodu, przywiązywania wagi do tradycji, lokalności i jakości produktów. I że strasznie się wzrusza jak mu ludzie piszą miłe rzeczy w tej książce :)








I trzeba mu oddać, że nie były to słowa rzucone na wiatr, bo jedzenie było przepyszne. Szpinak miał idealną konsystencję i ciekawy smak, ze względu na dodatek mięty. Ciasto też było ekstra, kruche, ale nie typu twardy suchar. A do tego niespodzianka, na stole pojawił sie rewelacyjny pieczony bakłażan z rodzynkami i oliwą. Aż dziwne, że słodkie rodzynki tak świetnie komponują się ze słono-piknatnym warzywem.




A kiedy wcisnęłam w rękę panu slow fooodowi jakieś groszę napiwku, pan kazał mi poczekać i po chwili pojawił się z kawałkiem wegan ciasta. Ciasto było korzenno-bakaliowe na razowej mące, też bardzo dobre. A grecki gest i gościnność to jest fakt! Zdecydowanie polecam!

A, żeby nie było za pięknie, nie da się zapomnieć, że jednak Grecy nadal wolą fast foodowe souvlaki, zamiast wysublimanowego, powolnego jedzenia.