wtorek, 23 lipca 2013

Awokado zawsze na propsie!

Poza tym, że w pieknych Atenach źle się dzieje - ulice okupują narkomani, szaleje widmo nowego syfiastego narkotyku o nazwie sisa w cenie 1 euracza za działkę, na każdym rogu stoją prostytuki, policja słynie ze skrajnego rasizmu i częstego stosowania przemocy, a puste lokale nie pozwalają zapomnieć, że kapitalizm jest gorszy niż pies ogrodnika, to w Atenach dzieje się też dobrze. Fajne dziewczyny w środku szalejącego kryzysu otwierają sklep-kooperatywę z towarami ze sprawiedliwego handlu i całkiem nieźle im idzie. W zaskłotowanych miejscówkach powstają kawiarnie i garkuchnie gdzie każdy może się posilić. A w kilku innych miejscach pięknie rozwijają się wege knajpki i sklepy ze zdrową żywnością.




Jaram się miejscami typu Avocado jak durna. Wprawdzie gotuje bez większego bólu, jednak pińcest razy bardziej wolę jak ktoś gotuje dla mnie. A jak jest sytuacja typu "nie ugotujesz" (nie mylić z sytuacją typu "nie pogadasz") to naprawdę mam ochotę całować rączki, które sprawiły, że mój obiad nie opiera się o kuluri (obwarzanka z sezamem) i banana, chociaż i tak można i źle nie będzie.






Awokado jest miejscówką trochę na wypasie, w menu frykasy i ceny niestety też trochę wyższe niż by się chciało. Ale kaman nie można wymagać, żeby były takie same jak w podrzędnej budzie serwującej suwlaki. Jak na polską kieszeń jest troszeczkę ból, ale jak na ateńskie warunki to jest naprawdę dobrze. 





O Avocadowym menu już pisałam tutaj. Miałam ochotę spróbować wszystkie wegańskie dania, bo opisy brzmiały naprawdę zachęcająco i zdrowo :) ale stety niestety nie jestem tą paskudną babą z tvnu, żeby se wyrzucać dania po dwóch kęsach i przechodzić do następnych. W końcu zdecydowałam się na kaszę z boczniakami o trudnej nazwie, której nie zapamiętałam. Kasza to kasza i nie ma lepszych. A na deser trochę lansu, czyli raw chocolate cake. Surowe ciasto wydaje mi się nadal czymś absolutnie burzącym porządek rzeczy, ale jako że burzenie starych porządków często wychodzi na dobre, tak i surowe ciasta zaczynają powoli robić furorę.


 

Danie obiadowe zostało zaserwowane tak elegancko jak by miało zaraz wystąpić w kuchnia.tv. I na szczęście było równie dobre co i ładne (co wg zasady, mojej babci i wielu bajek, "jak ładne to i dobre" możemy odnieść do ludzi). Dwa kolory kaszy quinoa przekładane smażonymi boczniaki w aromatycznym sosie. Porcja solidna, z powodzeniem można było się najeść, a nawet i przejeść jak popełniło się ten błąd co ja i na siłę dopychało się deserem. Bo jak tu nie spróbować surowego, czekoladowego ciasta na spodzie z daktyli i orzeszków.






Ciasto było pyszne i na maksa czekoladowe, ale z wyczuwalnym po chwili smakiem kokosa. Konsystencja aksamitna. Spód rewelacja, nie za słodki, tworzący zwartą warstwę. Deserowi można zarzucić tyko to, że kawałek ciasta był za duży jak na takie jednak ciężkie ciasto i bez filiżanki kawy równoważącej słodycz czekolady nie dałoby rady się zjeść go całego.

Tak czy siak jakby nie patrzeć Avocado polecam bardzo mocno. Obsługa bardzo miła i kompetenta. Wybór dań spory. Jedzenie smaczne i ładne podane. A zaraz obok Avocado znajduje się bioshop, gdzie można się zaopatrzeć w jogurty sojowe i lody.


niedziela, 14 lipca 2013

Slow food w Chanii

Wegańska rewolucja powoli dociera do Grecji. Jeszcze kilka lat temu Grecy dziwili się w czym nam przeszkadzają skwarki na ziemniakach, bo z takim skwarkiem ziemniak przecież dalej jest wegetariański. Nie sądzę, żeby te parę lat wstecz ktoś siliłby się na choćby próbę tłumaczenia, że jajek, mleka, sera i tym podobnych też nie ma ochoty widzieć obok swojej porcji ziemniaków.

Tymczasem teraz, z nieukrywanym zaskoczeniem odkrywam w Grecji wege miejsca. Knajpy, sklepy ze zdrową żywnością, wegańskie opcje w zwyczajnych tawernach.



Na "To Stachi" - bio organik super hiper restauracyjkę natrafiłam totalnym przypadkiem, spacerując wybrzeżem w okolicach starego portu. Wytrawny gastroturysta ma oczywiście wzrok tak wyćwiczony, że natychmiast zauważa nawet najmniejszy napis "wegan". A jak ujrzy go w tak mięsożernym kraju jak Grecja to, żeby ne wiadomo jak był nażarty, musi się zatrzymać i sprawdzić miejscówkę.






"To Stachi" zrobiło od razu cudowne wrażenie swojskiej jadłodajni, ze względu na obrazy polnych kwiatów i bezkonkurencyjny malunek osła. Po krótkiej obczajce menu można było z przyjemnoścą stwierdzić, że jedzenie też jest cudowne swojskie. Jupi! W końcu najprawdziwsza grecka kuchnia, ale w etycznym wydaniu. 




 

Szpinak w cieście, pieczone kasztany, musaka (która w wersji krwawej tradycji zawiera mielone mięcho), jemista (pomidor i papryka faszerowane ryżem z ziołami przeważnie wegańskie i dostępne w każdej tawernie, ale może się zdarzyć z kawałkami martwego zwierzęcia, więc trzeba pytać), dolmadakia (faszerowane liście winogron), nadziewane cukinie (cukinie i bakłażany rosną w Grecji jak szalone i wszędzie występują bardzo obficie), briam (czyli warzywna zapiekanka), okra (czyli po naszemu piżmian jadalny, popularne w Grecji warzywo typu cukiniowatego). Ze słodyczy hałwa i apple pie, z rzeczy dość typowych, plus wegańskie ciasta, mniej charakterystyczne dla Krety :)






 

Do picia świeżo wyciskane soki, mieszanka kreteńskich, górskich ziół. Z kaw oczywiśc frappe i greek coffie. Ewentualnie dla poszukujących mocniejszych wrażeń raki (w zasadzie bimber, typowy dla Krety, który jest dość często sprzedawany w plastiowych butelkach) i ouzo, które jest bardziej charakterystyczne dla Grecji kontynentalnej.

Zamówiłam szpinak w cieście i sok grejpfutowy, bo pora była już niestety poobiednia. Kiedy czekałam na jedzenie zaczęłam przeglądać książkę gości, która niedługo zacznie dorównywać objętością encyklopedii i trzeba przyznać, że pochwałom nie było końca. Znalazłam też kilka wpisów z Polski.




































W międzyczasie pojawił się sympatyczny "papus" i zaczął nawijać o knajpie i żarciu. Naprawdę miło posłuchać, że ktoś ma taką zajawkę na swoją pracę. Typo zdążył mi opowiedzieć, że on i jego żona i trójka dzieci są wege (z diety wykluczają też jajka, jedynie od czasu do czasu jedzą lokalne, mleczne produkty). Że knajpę prowadzą od 5 lat i że bardzo się jara ideą slow foodu, przywiązywania wagi do tradycji, lokalności i jakości produktów. I że strasznie się wzrusza jak mu ludzie piszą miłe rzeczy w tej książce :)








I trzeba mu oddać, że nie były to słowa rzucone na wiatr, bo jedzenie było przepyszne. Szpinak miał idealną konsystencję i ciekawy smak, ze względu na dodatek mięty. Ciasto też było ekstra, kruche, ale nie typu twardy suchar. A do tego niespodzianka, na stole pojawił sie rewelacyjny pieczony bakłażan z rodzynkami i oliwą. Aż dziwne, że słodkie rodzynki tak świetnie komponują się ze słono-piknatnym warzywem.




A kiedy wcisnęłam w rękę panu slow fooodowi jakieś groszę napiwku, pan kazał mi poczekać i po chwili pojawił się z kawałkiem wegan ciasta. Ciasto było korzenno-bakaliowe na razowej mące, też bardzo dobre. A grecki gest i gościnność to jest fakt! Zdecydowanie polecam!

A, żeby nie było za pięknie, nie da się zapomnieć, że jednak Grecy nadal wolą fast foodowe souvlaki, zamiast wysublimanowego, powolnego jedzenia.




piątek, 12 lipca 2013

Mania loVe Chania

Przebywanie poza strefą komfortu dobrze wpływa na nasz rozwój, w stresie uczymy się szybciej i efektywniej. Stajemy się silniejsze, ale też mamy więcej zrozumienia dla odmienności. Patrzymy na sprawy z różnych perspektyw, poznajemy swoje granice. Jednak jeżeli przebywamy poza naszą strefą komfortu za długo i bładząc po pouczającej strefie stresu nie natrafimy na nowy cichy i ciepły grajdołek to zaczyna się robić nieprzyjemnie. Możemy tak krążyć aż wpadniemy w panikę, zwariujemy czy co tam jeszcze paskudnego może nam się przytrafić. Zamiast tego możemy odtworzyć sobie warunki panujące w naszym grajdołku, znaleźć wygodne dla nas elementy w miejscu, w którym akurat się znaleźliśmy.



Morze zawsze jest komfortowe. Dzielnice portowe może nie są wyściełane poduszkami, ale tak wibrują życiową energią lub jak niektórzy mówią są przesycone atmosferą wszechobecnej zbrodni, że zapomina się o wszystkim. Na dwoje babka wróżyła. Jak by nie patrzeć tak łatwo się w nie zanurzyć, że z miejsca zapomina się o swoich stresach, smutkach i tęsknotach. Zamiast kłębiących myśli głowę wypełnia głos Kory, mówiący, że tutaj zdradza się tylko raz.






 

Zbaczając ze ścieżki wytyczonej przez brzeg morza oddalamy się od portu i zanurzamy się w miejską tkankę. Chania mówi nie tylko w porcie. Chania puści do nas oczko zza winkla. Krzyknie patrz! przy ciekawym bazgrole na ścianie. Przystanie przy wiadomości, która zostawił ktoś inny. Pochwali jeden rysunek, inny skrytykuje. Podleje kwiatek, żeby było ładniej.













Niestety ostatnio Chania, tak samo jak Grecja popadła w kłopoty. Tu i ówdzie straszy pustym budynkiem, potłuczoną szybą, sypiącym się tynkiem. Ale i tak trzyma się dużo lepiej niż Atena. Zamiast martwić się pustymi kieszeniami przesiaduje w licznych kawiarenkach, popija kawkę, a od czasu do czasu raki i wesoło żartuje z turystami, którzy w tym roku wpadli w odwiedziny zdecydowanie liczniejszą grupą niż w ostatnich latach. Chania zachowała stoicki spokój i epikurejską radość w tych mało eleganckich czasach.

















































































































 
Chania zaprosiła mnie na pewien bardzo sympatyczny festiwal. Wprawdzie była strasznie kiepską tłumaczką, mimo to wiele spraw rozumie się samo przez się. Dobrze było poczuć się wśród swoich. Do wyboru były dwie sceny. Jedna z czymś co można by prawdopodobnie nazwać world music, generalnie ziomki z różnych zakątków świata prezentowały swoją kulturę, a na drugiej grały zespoły, nazwijmy je, młodzieżowe. Okropnie przefałszowany cover The Pixies "Where is my mind" zdecydowanie można by zaliczyć do "comfort music". Dużo stoisk informacyjnych, gry i zabawy typu polskie wesele. Kilka wystaw, kącik dla dzieciaków (których było mnóstwo), breakdance, przedstawienia i naprawdę sympatyczna atmosfera. Generalnie do hasła odbijanego na murach "we work together! we live together! fight fascism!" :) można by dodać, że wspólnie piknikuje się nam równie fajnie!







 























Chania okazała się sympatycznym grajdołem, całkiem wierną kopią strefy komfortu. Przez chwilę pozwoliła poczuć się tak jak czujesz się pijąc kakao, szczelnie owinięty kocem, gdy za oknem szaleje śnieżyca, albo kiedy jesz naleśniki z dżemem w leniwe niedzielne przedpołudnie, albo kiedy wifi zaczyna działać w czymś co powinno być komputerem.