czwartek, 25 sierpnia 2011

Flashback No 2

Kraków kojarzy mi się smutno. Ten cały smok wawelski napchany siarką. Ten Turnau zawodzący o ulicy, na której stale pada. Martwi królowie i denat Kaczyński. Te wszystkie instytucje z przymiotnikiem „narodowy”. Spleen z piosenki Maanamu i młodopolscy pisarze uciekający na wieś.

Jedno zimowe popołudnie. Mieszkam w hotelu Chopin. Nie lubię hoteli. Zapachu detergentów. Śnieżącego telewizora. Bezosobowości. Czterech ścian. Siedzę na łóżku, na świeżej pościeli i myślę, że są światy do których nigdy nie będę należała. Wychodzę na miasto. Pada deszcz.

Innej zimy, kiedy świat był jeszcze trochę prostszy, wracaliśmy z W. stopem z Krakowa do Łodzi. Okropna szarówa. Padający śnieg. Do domu daleko. My już przemarznięci, niedospani. Ewidentnie nam nie idzie. Samochody mijają nas nawet nie zwalniając. Może wcale nas nie widać w świetle zachodzącego za chmurami słońca. Z W. się do siebie nie odzywamy, żeby się nie irytować nawzajem i nie pogarszać naszej i tak średnio luksusowej sytuacji. W końcu łapiemy stopa. Jedziemy z panem biznesmenem. Auto drogie. W autach najlepiej umiem określić kolor, ale tutaj widać, że bajery, technika, takie takie, no pieniądza trochę musiało to wynieść. Widać, że pan ma pieniądza też. Od pierwszych chwil rozmowy widać też, że jest naprawdę w porządku typem. Rozmowa się klei. 

Dużo było tych przypadkowych rozmów w autach wiozących we świat. Większość zlewa się w potok narzekań tirowców, wspomnień dawnych buntowników, którzy też jeździli okazją, rozmów o pogodzie i dwuznacznych dowcipów. Rzadko pamiętam twarze tych osób. Jednak kilka wymienionych zdań zapadło w pamięć. Mało kiedy potrafię taką rozmowę dopasować do trasy i czasu kiedy się odbyła. Czeka sobie w głowie jak kadr z filmu, żeby przypomnieć się po wywołaniu jakimś całkiem odległym skojarzeniem. Tamta przypomina mi się całkiem często. Było coś strasznie przejmującego w tym panu. Pan nie był Polakiem, chociaż w Polsce mieszkał już jakieś dobre kilkanaście, niedługo może już kilkadziesiąt lat. Widać było, że mu się powodzi. Dużo się uśmiechał, ale na jego twarzy było widać ukrywane napięcie.

Pochodził ze wschodu, chyba bardziej z Bliskiego Wschodu niż ze słowiańskich klimatów, ale tego nie jestem pewna. Opowiadał jak przyjechał na studia do Polski, jak nie miał pieniędzy, jak też jeździł stopem (właśnie na tej trasie i taką zimą). Ze śmiechem wspominał też jak kiedyś fałszował rosyjską wizę, żeby móc pojechać na wakacje do brata, który tam właśnie przebywał. Zwykłym długopisem przerobił 3 na 8 i tak z marca zrobił się sierpień, a on z sercem w przełyku przechodził kontrolę graniczną ryzykując cały swój pobyt w Polsce, studia, przyszłość. Ale się udało i widocznie później udawało się dalej. Jak już mówiłam, pan – uosobienie sukcesu. Hajs, uśmiech, pewność siebie. Tematy płyną dalej. Rozmawiamy o pieniądzach. Ja tam walę takie niematerialistyczne rozkminy małolaty i tak go pytam, że co to w sumie za różnica czy zarabiasz trzy tysie czy trzydzieści, że na co mieć tyle pieniędzy. Coś w ten deseń go pytam, już dokładnie nie pamiętam. A on mi na to odpowiedział: „Teraz mniej się boję”.

Może kiedyś pomyślę o Krakowie jak Pafnucy o Kalasantym. Ja myślałam, że jesteś taki, a Ty jesteś owaki.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Zwierzoki w Rosji | Motyw 1


Z rosyjskich zwierząt najlepiej zapamiętałam dwa przeurocze, rozkosznie upasione kocury moich gospodarzy. Kocury o wdzięcznych imionach Nausea, w skrócie Nusia i Ronja. Imię Ronja kojarzy mi się z bardzo odległym w czasie, cudownym dniem na działce w podłódzkich Kęblinach. Deszcz bębni o dach jeszcze niewykończonego domu. W ledwo co otynkowanych ścianach mieści się minimal sprzętów, dwa łóżka polowe, jakieś krzesło, turystyczny stolik i chyba niewiele więcej. Ja leżę pod kocem i przeżywam najlepsze zbójeckie eskapady z Ronją bohaterką ostatniej książki Astrid Lindgren. Nausea to zupełnie inny sentyment.




Pamięć wypełniły mi też inne obrazy zwierząt. Żadna to tajemnica, że stosunek zwierząt ludzkich do zwierząt nie-ludzkich jest w przytłaczającej większości niezbyt fajny. Przykładów wykorzystywania zwierząt i zadawania im cierpienia nie trzeba szukać daleko. Na wczasach naprawdę chciałoby się zapomnieć o zniewalaniu tych wszystkich niezwykłych istot, o przedmiotowych traktowaniu, o braku szacunku do życia. No, ale nie da się. Biją po oczach obrazy takie, nóż otwiera się w kieszeni, serce się z żalu ściska. To złe uczucie bezsilności, współczucia i wściekłości. Pewnie dobra mieszanka na wrzody i takie takie. Wraca ono do mnie za każdym razem jak przypomnę sobie o kurze znoszącej jajka w drucianej klatce, o koniu jadącym na rzeź przez pół Europy, o szczurze na którym wykonują jakieś bezsensowne badania czy o miliardach (bilardach tryliardach i innych kosmicznych liczbach) zwierząt, które utraciły wolność i przeważnie też życie i o tych które jeszcze to czeka.

Na wakacjach powinno się mieć wolne od złego. I chyba tylko dlatego nie zrobiłam żadnych zdjęć motywom, o których za chwilę. Pierwszy motyw. Droga do Moskwy. Piękny dzień, świeci słońce, drogi właściwie puste. Przy drodze przystanek na przechadzkę po lesie. Okazuje się, że rosyjskie lasy są przebogate i po zrobieniu dwóch kroków w kierunku drzew można pakować do buzi całe garście soczystych jagód, aromatycznych poziomek, a z intensywnie zielonego mchu wyciągać złociutkie kurki. Sielana. Przy drodze co jakiś czas stoją babuszki sprzedające te leśne dobroci. Żaden to niezwykły widok, handel przydrożny i u nas całkiem kwitnie. Ale co kilkadziesiąt kilometrów mieszczą się stoiska, które dość mnie zaskakują. Na drewnianych ławach wystawione są wypchane zwierzęta. Trofea myśliwskie, dekoracje do salonu czy nie wiadomo czego. Zwierzęta, które w naturze zachwycają, ale też budzą grozę na przydrożnym straganie wyglądają przerażająco smutno. Tak smutno, że aż trochę śmiesznie, groteskowo.





Rosja słynie z myślistwa. Kraj gigantyczny, dzikiej przyrody się ostało całkiem galancie, a i zwierzyny łownej pod dostatkiem. A nawet jak nie całkiem pod dostatkiem, bo akurat zwierzątko ma się ku wyginięciu to też się nie ma co martwić. Rosja musi być lubiana przez myśliwych, którzy mogą sobie zapolować na okazy unikatowe w dosłownym sensie. Głośno było o wyprawach Komorowskiego na głuszce. W Polsce ptaki te są pod ochroną. Nie tylko nie można ich zabijać, ale również należy im się specjalne traktowanie w postaci strefy ochronnej w promieniu kilkuset metrów od tokowiska. Polską populację szacuje się na jedyne 500 do 750 sztuk. W Rosji wprawdzie jest ich jak na razie zdecydowanie więcej, populacja jak na razie ma się dobrze, więc teoretycznie wszystko jest ok. Zakazów nie ma, wiec myśliwi uważają, że postępują w porządku.



W Rosji, na Ukrainie i na Białorusi można też polować na wilki. Są to jedyne europejskie kraje, gdzie wilki są wyjęte spod jakiejkolwiek ochrony. A przecież wilk to gatunek nie byle jaki, wpisany na czerwoną listę gatunków zagrożonych wyginięciem i chroniony przez konwencje międzynarodowe. Ale nie takie rzeczy można obejść jak się ma hajs. Mordercza turystyka kwitnie. Jeśli komuś wydaje się, że myśliwi regulują naturę (nieźle abstrakcyjne pojęcie) i tak naprawdę pomagają zwierzątkom to proponuję poczytać jak radzieccy myśliwi rozprawiali się z wilkami. Chwytanie szczeniąt, wnyki, trucie fluorkiem baru (z pewnością świetna dla środowiska metoda), a także pomysły jak z filmów sensacyjnych – polowanie ze śmigłowca i z użyciem motonart. W sumie podczas 70 lat istnienia Związku Radzieckiego życie utraciło 1,5 miliona wilków i wcale z rozpadem Sojuzu nie rozpadła się myśliwska zmowa. Na czarnym rynku wypchany wilk szary chodzi za 700 dolarów. Żeby uśmiercić wilka nie potrzebne jest żadne pozwolenie ani licencja. Każdy może. A warto. Za zabicie wilka wiele regionów przewiduje gratyfikacje pieniężne (często pochodzące z funduszy ekologicznych!) lub bonus w postaci licencji na odstrzał łosia czy niedźwiedzia, a czasem bony na benzynę (do 100 litrów za jednego wilka). Śmierć, polityka, pieniądze. Nic przyjemnego. Za 8 tysiecy dolarów można wybrać się do Rosji na zorganizowane polowanie z użyciem śmigłowca. W takich zabawach biorą udział wytrawni myśliwi, którzy polują dla trofeów, na najbardziej okazałe osobniki. Jeśli nawiną się inne zwierzęta, które będą wyglądały równie dostojnie z brzuchem pełnym trocin i plastikowymi oczami to i ich się nie oszczędza.





Polskie biura turystyki myśliwskiej oferują polowania na głuszce, cietrzewie, łosie, niedźwiedzie brunatne, dziki i wilki. Wszystkie te gatunki są w Polsce objęte ochroną. Wprawdzie dziki tylko sezonową, ale dla każdego z pozostałych wymienionych gatunków zakaz polowania obejmuje cały rok. Dlatego polscy myśliwi udają się na wschód. Żrą kawior i zapijają wódą. Latają samolotami, korzystają z najnowszej i najokrutniejszej broni. Prowadzeni są przez miejscowych myśliwych, którzy znają się na rzeczy i na przykład przy polowaniu na niedźwiedzie na Kamczatce podwożą takiego dziada z wąsem na saniach, znaczy się dziad siedzi na saniach, Rusek prowadzi skuter, podjeżdża mu pod niedźwiedzia, wąs strzela, triumf jest. Piękny kontakt z naturą. Trofeum zaraz ktoś oporządzi, wyślą jakimś Tupolewem czy innym do kraju, chociaż to chyba nielegalne, więc może jakimiś innym, nieoficjalnym kanałem. Potem wąs rozsiądzie się w bani, kucharz naważy mu tradycyjnych potraw, a jakaś ładna pani poleje mu Szampańskoje. Tak to sobie wyobrażam. Wolę nie widzieć. 


czwartek, 11 sierpnia 2011

WDNH – ВДНХ

Miejsce firmowane dostojną nazwą Wystawa Osiągnięć Gospodarki Narodowej ZSRR (rus. Выставка достижений народного хозяйства – ВДНХ), a wcześniej znane jako równie poważna Wszechzwiązkowa Wystawa Rolnicza (Всесоюзная сельскохозяйственная выставка – ВСХВ) poznałam pod zupełnie niepoważną nazwą „krejzi plejs”. Obecnie oficjalną nazwą, przyjętą w 1992 roku jest Ogólnorosyjskie Centrum Wystawowe (rus. Всероссийский выставочный центр – ВВЦ), jednak Moskwicze nadal używają skrótu WDNH. To dziwne, że żaden z moich książkowych przewodników nie poświęcił więcej niż kilka zdawkowych zdań temu całkiem sporemu kawałowi Moskwy. 200 ha to chyba niezła działeczka i jakby nie patrzeć mówiąca wiele o rosyjskiej czy może bardziej radzieckiej historii. Kiedy tylko mój moskiewski ziomek S. usłyszał o tym gdzie ma miejsce moja pierwsza wpiska zaczął się ekscytować.
- It is so near to the crazy place. you must go and see it! – rekomendował z szerokim uśmiechem.
- S. What is this crazy place? – próbowałam dowiedzieć się czegoś więcej.
- Yyyyy, I can’t explain. You must go there.
S. ma charakter postaci z kreskówki, połączenie Homera Simpsona z misiem Yogi, budzi zaufanie od pierwszej minuty spotkania, więc jego zalecenia biorę na poważnie.
Już pierwszego dnia okazało się jasne gdzie jest to krejzi plejs. Krążąc po dzielni w poszukiwaniu metra moim oczom ukazał się gigantyczny (GIGANTYCZNY!) pomnik umieszczony na odpowiednio wysokim cokole, a przedstawiający znany z czołówki Mosfilmu (największej rosyjskiej wytwórni filmowej) wizerunek Robotnika i Kołchoźnicy (rus. Рабочий и Колхозница). Rzeźbę tą wykonano na wystawę światową w Paryżu w 1937 roku, czyli jeszcze trochę czasu, a pyknie jej 100 lat. Ciekawe co sobie myśleli ludzi o niej na początku XX wieku, kiedy nie było jeszcze drapaczy chmur i innych ogromności. Do Moskwy wróciła w 1939 roku gdzie stanęła przed wejściem na Wszechzwiązkową Wystawę Rolniczą. Wyobrażam sobie wycieczkę, która przyjeżdża z Kołchozu im. Lenina w Grebniewie w obwodzie riazańskim, oddalonego o jakieś 300 km od Moskwy i widzi takie coś. Kołchoz kojarzy mi się z walonkami i z brakiem luksusów, a ta rzeźba jednak ze zbytkiem.


Stojąc pod tym pomnikiem-symbolem i będąc ciągle pod wrażeniem mega absurdu, który przed chwilą obejrzałam na terenie WDNH, o którym za chwilę wyobrażałam sobie, że filmowcy Mosfilmu musieli filmować Robotnikę i Kołchoźnika z helikopterów albo super wysięgników umieszczonych na wieżowcu znajdującym się na drugiej stronie ulicy. Absolutnie nie mogło przejść mi przez głowę proste i faktycznie mające miejsce rozwiązanie, w którym to tworzy się mini kopię figur i to ją się filmuje. Potwierdza to fakt, że myślenie nierozerwalnie związane jest z kontekstem. Jakby nie było trzeba przyznać, że czołówka Mosfilmu po zobaczeniu gigantycznych rzeźb Wiery Muchiny i Borysa Jofana robi niezłe wrażenie.



Jeszcze w temacie historii i kontekstu to znalazłam niezłe zdjęcie z wyżej wspomnianej wystawy światowej w Paryżu. Na dwa lata przed rozpoczęciem drugiej wojny światowej naprzeciw siebie stanęły mocarstwa utożsamiane z dwoma przerażającymi totalitaryzmami, które w kolejnych latach zebrały niewyobrażalne żniwo – nazizmem i autorytarnym komunizmem. W cieniu wieży Eiffla prężyli się stalowi przedstawiciele radzieckiego ludu, a ich wzrok kierował się prosto na niemieckiego orła wieńczącego rzeźbę nazistowskiego artysty Alberta Speera.


Obecnie główne wejście wieńczy rzeźba „Traktorzysty i kołchoźnicy” dzierżących w triumfalnej pozie snop żyta. Nie jest ona już tak monumentalna, ale zapowiada wszystko co uwielbiam i czego na terenie WDNH będę mieć pod dostatkiem. Dawniej znajdowały się tu kasy, w których kupowało się bilet na targi. Obecnie wstęp jest bezpłatny, a na terenie znajdziemy więcej sklepów z różnego rodzaju pamiątkami, elektroniką i inną tandetą niż wystaw.


Widać, że czasy świetności tego miejsca minęły. Mimo to nadal robi niezwykłe wrażenie. Takie królestwo dla robotniczo-chłopskiej księżniczki. Korzeni się nie wybiera, a żeby dobrze rosnąć trzeba je pielęgnować i choć trochę polubić. Mamy złoto, mamy kłosy żyta, obfitość, zdrowie, dumę. Nienajgorszy zestaw. Absolutnie nie zastanawiam się nad tym jaka była rzeczywistość. Bo pewnie był to nieopisany ból po ograbieniu z ziemi, którą się krwawicą swą pielęgnowało. Przymusowa kolektywizacja. Niewyobrażalnie zimne zimy. Zniewolenie. Indoktrynacja. Buty ze słomy albo walonki. Głód na przednówku. Pewnie tak było. Na szczęście jestem słaba z historii. Ale zapominam o tym i pozwalam wciągnąć się w tą absurdalną bajkę.


Stylówa jest niesamowita. Przepych kojarzy mi się z komnatami Ludwika XIV w Luwrze, jajami Faberge i Rublowką, a nie z żniwami, jazdą traktorem i oprzątaniem świń. Jak się jednak okazuje nie takie rzeczy wymyślali dzielni przedstawiciele socrealizmu. Przepych jest i bogactwo. Podoba mi się jak nic, te lampy w kształcie kłosów, te pomniki byków, ociekające złotem rzeźby. Trafiają w sam środeczek mojego wiejskiego gustu.

Cały teren jest totalnie absurdalny. Ale nie ma co się dziwić, skoro do istnienia powołał go w 1935 roku Stalin znany ze zdecydowanie bardziej absurdalnych pomysłów niż zebranie na 200 ha kilkunastu ogromnych fontann i wystawienie każdej z republik wchodzących w skład ZSRR osobnego pawilonu oddającego charakter regionu. W późniejszym okresie dołączyły jeszcze pawilony obrazujące dziedziny będące przedmiotem dumy Kraju Rad – pawilon ELEKTRYCZNOŚĆ, KOSMOS, METALURGIA czy RADIOELEKTRONIKA sprawiają wrażenie przeniesionych z filmu s-f.


Sztuka socjalnego realizmu ma w sobie jakiś magnetyzm, ale trzeba przyznać, że jest dość toporna. Wszystko jest do bólu dosłowne. Chcemy pokazać, że jesteśmy bogaci to nawalimy tyle złota, że będzie oślepiało, chcemy pokazać, że jesteśmy potężni to nastawiamy pomników po horyzont, im większych tym lepiej. Tu zrobimy wystawę zwierząt. Tu mamy chlew, więc płaskorzeźba prosiaka, tu stajnię, więc pomnik konia.



Jednak spod pozorów potęgi i bogactwa wyłania się realny, a nie socjalny realizm. Imponujące kolumny wykonane są z drewnianych desek przykrytych warstwą tynku, budynki zaczynają się sypać.



Tak jak mój ulubiony pawilon Ukrainy, który z daleka urzeka misternymi, ażurowymi zdobieniami i intensywnymi kolorami, z bliska okazuje się porośnięty drzewami i opuszczony.


Bez względu na interpretację tego miejsca jest ono jednym z ciekawszych punktów wycieczki po Moskwie. Szkoda, że zostało trochę zapomniane. Może dlatego, że jest oddalone od ścisłego centrum miasta albo dlatego, że brakuje pieniędzy na jego utrzymanie albo dlatego, że jest źle zarządzane. Nie sądzę, żeby przyczyną była chęć zapomnienia o radzieckiej przeszłości. Skoro w Moskwie na każdym kroku można spotkać sierp i młot (ten komunistyczny symbol znajduje się nawet na budynku Dumy, zaraz pod flagą kraju), w kraju gdzie często można natrafić na pomnik Lenina, a pewnie i jakiś Dzierżyński czy nawet Stalin nie są trudni do znalezienia nie zdziwiłoby mnie przywrócenie blasku temu miejscu.




poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Słownik podróżpunka


Jeżeli chodzi o Rosję to wśród punków lubiących wczasy królują dwa słowa. Używa sie ich w formie czaasownika jak i rzeczownika opisującego te dwa niezwykle istotne zajęcia w życiu wschodnich punków. Pierwsze z nich to вписка (czytaj: wpiska). Najprościej można powiedzieć, że jest to wbicie się komuś na chatę. Znalezienie sobie darmowego noclegu. Taki Couchsurfing opierający się na rzeczywistych relacjach, a nie na anonimowych wirtualnych znajomościach. Wpisujemy się zazwyczaj do obcych ludzi, bo do swoich ziomków jeździmy w gościnę lub w odwiedziny. Wpiska działa trochę jak głuchy telefon, od jednych ziomków dostajemy kontakty do innych i tak bujamy się po mniej lub bardzie przytulnych mieszkankach. Chyba najbardziej punkowym sposobem na wpiskę jest pojechanie w ciemno na jakiś koncert i zagadywanie ludzi o miejsce do spania. Z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że wpiskę uda sie załatwić. Zapewne nie przypadkiem jest, że pojęcie wpiski tak prężnie funkcjonuje wśród białoruskich, ukraińskich i rosyjskich punków. Bez względu na to jak bardzo przedstawiciele danej subkultury chcieli by się odróżniać od szarej masy uniknięcie pewnych społecznych schematów jest niemożliwe. Na szczęście w tym przypadku powielany jest super schemat osławionej wschodniej gościnności.
Jeżeli już wpisaliśmy się do rosyjskich punków możemy być pewni, że nie skończy się na wskazaniu nam miejsca do spania i łazienki. Na wschodzie nadal więcej przebywa się z ludźmi niż z komputerami dlatego kolejne mega ważne słowo to: тусовкa i pochodzący od niego czasownik тусоватьса. Będąc w Rosji na pewno będziemy tusować z naszymi gospodarzami. Brakuje mi odpowiedniego słowa w języku polskim. „Bujać sie” jest zbyt obcesowe. Angielski odpowiednik jest całkiem udany i jeśli porozumiewać się z Rosjanami po angielsku to często się słyszy o tym, żeby gdzieś „hang out”. Tusowka czy hengaut to łażenie bez celu, leżenie w parku, siedzenie nad akwenem, picie browaru, gadanie głupot i poruszanie całkiem poważnych tematów, ale w zasadzie same miłe rzeczy. Eh, chciałoby się więcej kanikuł, wpisać sie na jakąś miłą kwartię (rus. квартира) lub na flet (rus. флэт - Rosjanie używają bardzo dużo słów zapożyczonych z angielskiego, które po fonetycznym zapisaniu cyrylicą stają się niezłą szaradą) i trochę potusowatsa z przyjaznymi ludźmi. Albo chociaż z krokodylem Żenią. Tak jak Czieburaszka. Postać z bajeczki, której głównym zajęciem jest właśnie hengaut z krokodylem. Wydaje mi sie to zupełnie fantastyczne, że bujanie się z ziomkiem można uznać za czyjeś najważniejsze życiowe zajęcie.

piątek, 5 sierpnia 2011

Źródła


W jednym z moich domów mówiło się, że na drzewach zamiast liści wisieć będą komuniści, a językiem rosyjskim szczerze pogardzano. Wspominano też coś o gułagach, komunałkach, głodzie i innych strasznych rzeczach. Było też coś o brunatnych koszulach, Legionach Polskich i UPR. Oczywiście nie rozumiałam z tego nic a nic, ale oczywiście z dziecięcą ufnością przyjmowałam, że to co mówią, że jest dobre to jest dobre, a co złe to złe.
Mijał czas, własny rozum pracuje intensywnie nad tym, żeby poukładać sobie jakiś system wartości w świecie, który jak każdy widzi nie jest czarno-biały. Rezultat tej układanki jest na tyle dobry, że system ten funkcjonuje do dziś. Pewne rzeczy jednak zostały wdrukowane i jeszcze przy wyborze ogólniaka szczególną uwagę zwracam na to, żeby drugim językiem był niemiecki, a nie ten przeklęty rosyjski. Mało opłacalny jest to wybór, bo z niemieckiego zostają mi ze 2 mało użyteczne frazy: Ich verstehe nicht. Ich spreche kein Deutch, czy jakoś tak.
Ogólniak jest beznadziejny. Zblazowane dzieciaki z dobrych rodzin. Ambitne plany na przyszłość, wakacje w Alpach, megalomania. Nie mój komiks. Poza tym przeżywam okres pogardy wobec świata, bycia na nie i nawracania wszystkich na najedzenie mięsa (z tym akurat mam rację, świętą rację). Chodzę na wszystkie smutne akcje protestacyjne i obieram ziemniaki dla łódzkich bezdomnych. W klasie mam dwie koleżanki. Z jedną siedzę w ostatniej ławce na matematyce. A. mało mówi, dużo rysuje. Zaprzyjaźniamy się. A. jednak dużo mówi i jeszcze więcej rysuje. Jest w porządku. Kolega z innej ławki mówi mi: Ty to jak ty nie pijesz, nie jesz mięsa, to jesteś ten strejt edż. Nie wiem co to znaczy. Idę poszukać na internecie. Faktycznie chyba ma rację.
Z A. jedziemy razem na Open Hard Core Fest do Piaseczna. A. jest ustawiona z jakimś typem, a ja tak całkiem przypadkiem godzę się z nią jechać. Jest przemiło. Ładna pogoda, wszyscy jacyś tacy mili, uporządkowani. Typ jak to typ okazuje się nie za luksus i tak jakoś wychodzi, że lądujemy w nocy na Dworcu Centralnym w Warszawie. Zgadujemy się z A. o innym typie z Piaseczna, że wzór elegancji. Stylówa bezbłędna, koszulka w spodnie, naszywka vegan, co mi jako wegance neofitce niezwykle imponuje. Ania rysuje wzór elegancji na jakiejś karteczce. Karteczkę mam do dzisiaj.


Mija dużo czasu. Siedzę przed komputerem. Przeglądam jakieś wiadomości. Natrafiam na taki:
Petersburscy faszysci zamordowali anarchistę
W niedzielę 13 listopada w centrum Petersburga na placu Vosstaniya  śmiertelnie raniono nożem Timura Kuczarava - anarchistę, gitarzystę punkowych zespołów Sandinista! i Distress. W tym dniu w mieście odbywała sie akcja Food Not Bombs, w trakcie której pojawiło się kilku skinheadów. Po skonczeniu akcji, kiedy większość aktywistów już sie rozeszła, około 10 skinheadow zaatakowało 2 muzyków. Jeden z nich - basista grupy 'Potom budiet pozdno' - Maks 'Gribov' trafił do szpitala z wieloma ranami kłutymi. Timur zmarł na miejscu w wyniku odniesionych obrażeń, przed przyjazdem karetki. Był anarchistą i antyfaszystą. Miał 20 lat.”
I był naszym wzorem elegancji.

Mija jeszcze więcej czasu. Stoję w pewnym moskiewskim mieszkaniu. Jest środek lata. Kuchenny parapet jest zastawiony kwiatami. Pokój zawalony książkami, płytami, ciuchami i nierozpakowanymi rzeczami. Po domu leniwie przechadzają się dwa koty. Na półce stoi zdjęcie Timura.
Parę dni później stoję z plecakiem na placu Vosstaniya po całonocnej podróży z Moskwy do Petersburga. Podróży najtańszym pociągiem, w wagonie z miejscami siedzącymi, bez przedziałów. W tym samym wagonie jechało kilku kolesi w ciuchach Fred Perry. Wyciągnęli wódę i flagę Romanowów nazywaną przez nich flagą Wielkiej Rusi (czarno-żółto-białą, która obowiązywała w latach 1858-1883). Wykrzykiwali rymowanki w stylu Adolf Gitler, Rudolf Gess, Gitlerjugen, SS. Jeden z nich niezwykle energicznie hajlował do piosenek z ipoda. Co było nawet śmieszne, bo już wtedy było wiadomo, że akurat ci debile nie mają tej nocy zabójczych zamiarów. Ale strach był. Statystyki są straszne.


Według danych wygrzebanych w jakimś artykule z maja 2008 roku czytam, że Moskiewskie Biuro Praw Człowieka podaje, że od rozpoczęcia roku w napaściach na tle nacjonalistycznym zginęło już 72 cudzoziemców. W 2007 roku w całej Rosji zginęło 50 osób. W Rosji giną też działacze antyfaszystowscy, społeczni, polityczni. Giną dziennikarze i małe dziewczynki, które miały pecha urodzić się o trochę innym kolorze skóry czy rysach. Khursheda Sultonova została zadźgana na śmierć w Petersburgu przez grupę nastoletnich skinów. Była Tadżyczką. W chwili śmierci 9 lutego 2004 roku miała 9 lat. W filmie „Rosyjska wściekłość” jest wstrząsająca scena jak koleś opowiada o tym jak zabijał taką dziewczynkę na oczach jej ojca.  A na pytanie czy nie szkoda było mu małej odpowiada, że nie, bo wyrosła by z niej kobieta rodząca wrogów narodu.


Takie straszne rzeczy dzieją się w tej Rosji. Ale będąc turystą ciężko to odczuć. Trudno ferować wyroki gdy widziało się tylko Moskwę i Petersburg. Przechadzając się po pięknym mieście, bardzo zadbanym, pełnym atrakcji  i życia, spotykając fantastycznych ludzi, popijając kwas i obserwując spokojny nurt Newy trudno uwierzyć, że Petersburg bywa nazywany rosyjską stolicą rasizmu.
Może dlatego Rosja tak fascynuje.
W końcu zobaczyłam drzewo, na którym wieszano komunistów. Nienawiść mnie nie interesuje. Tamtego domu już dawno nie ma. Język rosyjski – jeden z lepszych. Trochę potrafię się nim posłużyć, ale jeszcze mało.

środa, 3 sierpnia 2011

Flashback no 1






Mam 4 lata i parę miesięcy. Jest środek lata. Zieleń jest soczysta, niebo sine, a ziemia jeszcze nagrzana. Powietrze jest ciężkie, naelektryzowane i mocno pachnie. Zwierzęta robią się niespokojne. Jaskółki latają nad ziemią. Dziadek idzie sprowadzić krowy z pola. Ciszę przecina metaliczny odgłos młotka wybijającego z ziemi pręt, do którego przymocowany jest łańcuch na którym przywiązane są krowy. Krowy budzą mój lęk. Są za duże i mają rogi. Z oddali słychać pierwsze grzmoty. Psy wariują na łańcuchach. Lokis jest rudy. Ma rozwalającą się budę, wydeptany do gołej ziemi okrąg o promieniu łańcucha i garnek bez uszu zamiast miski. Jego cały świat. Mój jest niewiele większy. Mogłabym wydeptać takie kółko wokół domu, bo nigdzie dalej nie wolno mi chodzi. Strasznie dużo rzeczy mi nie wolno, ale wydaje mi się, że jest inaczej. Dom wydaje mi się ogromny i żywy, słychać jak osiada, mości się w ziemi i wiąże z nią na zawsze. Słychać skrzypienie desek i kota biegającego po poddaszu. Słychać też dźwięki nienazwane. Nawet w największe upały w domu panuje chłód. Rzeczy są równo poukładane, łóżka wysoko zaścielone i poprzykrywane kwiecistymi kapami. W domu jest dużo kwiatów, ale ani jednego żywego. Wiją się na wzorach wałków, którymi przejechano wszystkie ściany, kwitną na kocach, pledach, chustach, nie wiedną w wazonach ani w doniczkach, są w dużych ilościach. W domu jest inscenizacja, pulsujące życie jest za jego murami. Doskonała harmonia. Robi się coraz ciemniej, wiatr mocniej wieje, pada coraz więcej grubych kropli. Siedzę na łóżku w kuchni. Dom jest duży, ale i tak centrum wszechświata jest kuchnia. W kuchni się gotuje, śpi, ogląda telewizje, przyjmuje gości, a zimą robi się siku do wiadra, kiedy jest za zimno na wyjście do łazienki. Kuchnia ma 2 okna i 3 pary dzwi. Jest się czego bać. Siedzę i się boję. Przyroda pokazuję swoją siłę. Babcia chodzi i snuje apokaliptyczne wizje. Dziadek ciągle gdzieś znika, zamyka okna, wyłącza wszystkie urządzenia z gniazdek, i antenę z telewizora. Antena z telewizora to świętość. Pierwsza rzecz jaką robi dziadek gdy słychać odległe grzmoty. Jego rytuały. Prababcia - wygląda trochę jak czarownica z bajki, zawsze chodzi w chustce na głowie, chociaż wiem, że ma długie siwe włosy. Mało się uśmiecha, a może nigdy. A może nie widać kiedy się śmieje, bo chodzi zupełnie skrzywiona, pod kątem prostym do podłogi, opiera się na pogrzebaczu. Nosi kilka długich sukienek na raz i fartuch. Widząc, że nadchodzi burza rozkłada na łóżku swoją największą chustę i układa na niej najcenniejsze dla siebie rzeczy. Zwija to wszystko w tobołek, wiąże rogi chusty. Drugi tobołek, dużo mniejszy ma z uciułanymi pieniędzmi. Siedzi na krześle z większym tobołkiem w lewym ręku, a mniejszy kurczowo przyciska do piersi zaciśniętą prawą dłonią. I tak przez kilka następnych godzin. Jej rytuał. Wyłączają światło i nie ma wody. Siedzimy w ciemności rozjaśnionej przez parę świeczek. Jestem zafascynowana. Babcia jest kobietą z inicjatywą i niezachwianą wiarę w siebie. Ona przegoni burzę. Ma na to swój sposób. Za świętym obraskiem w pozłacanej ramce ma poutykane gałązki brzeziny przyniesione z ołtarza budowanego na Boże Ciało. Poświęcone. Spali je, a burza odejdzie i nic się nie stanie. W piecu trzaska wysuszone drewno, blask ognia na ścianach, krzyżyk na stole, zaraz obok gromnica. Burza odchodzi. Powietrze pachnie jeszcze mocniej, ale już inaczej. Magia.