niedziela, 1 kwietnia 2012

na dwoje babka wróżyła

Różnice w postrzeganiu świata na przykładzie romansidła. Romansidło jest dobre. Z muzyką, od której mogą przejść ciarki. Z St. Pauli i Istambułem w tle. Można się nawet doszukać w nim politycznych motywów. I pytań o społeczeństwo multikulti. Ale przecież chuj z tym, bo najistotniejsze jest, że w pewnym momencie okazuje się, że on ją taaaaaaaak kocha i że przecież ona jego też, ale za dużo dobrego nie wynika z tej esklacji uczuć i jest dramat totalny. Jak nie oglądaliście "Glową w mur" to obejrzyjcie i czytajcie dalej.



Jest spokojna noc w Istambule. Istambuł jest na południe, więc pewnie noc jest ciepła. Ciepłe światło latarni oświetla brukową kostkę. Na bruku leży Sibel. Sibel, która bardzo chciała umrzeć. Najpierw udawała, że chce umrzeć, żeby uwolnić się od swojej tradycyjnej, tureckiej rodziny, która nie pozwalała żyć jej pełnią życia. Sibel podcina sobie żyły, ale w taki sposób by nie umrzeć i trafia do psychiatryka. W tym samym czasie do zakładu trafia też Cahid, Cahid w tamtym momencie chce umrzeć naprawdę. Wiemy, że ma to jakiś związek z jego byłą/poprzednią żoną, ale to nie jest ważne. Ważne, że on w tym momencie jest martwy, a Sibel może być jego zmartwychwstaniem. Jego poznajemy gdy wjeżdża autem w tytułowy mur. W chwili bliskiej śmierci towarzyszy mu "I feel you" Depeche Mode. Może trochę tani, ale jest dramatyzm. W chwili gdy decyduje się pożegnać ze światem na jego twarzy nie widać już tej rozpaczy i smutku, które towarzyszyły mu jeszcze chwilę temu, widać determinację. I co o tym myślimy drodzy Państwo? No myślimy, bosz, ale smutek, jak jemu jest źle, dobrze, że aż takiego smutku nie doświadczyliśmy. A przecież ze smutkiem już trochę się znamy, oj, można by powiedzieć, że jak łyse konie. Jak powiedział nam pewien mędrzec: "See I know exactly what you mean when you say / It hurts to much to talk. / I've been there. / I don't plan on returning". I my tam byliśmy i nie wracamy! I jeszcze myślimy, że każdy był w takim czy innym smutku i że jak widzi takiego typa w rozpaczy to albo sobie myśli, że mu szkoda typa albo że o kurwa, to ja, to ja. A tu proszę zaskoczenie! Są tacy co myślą, no co to za bandyta ten pan, co za nicpoń, no targa się na własne życie, no na życie w ogóle, a przecież życie to świętość, od pana boga nam nadana, no grzesznik, będzie się smażył w piekle, oj będzie. Sam tak zdecydował, grzech śmiertelny na siebie wziął to niech się smaży. No drodzy Państwo, z tą grupą się nie zrozumiemy. Także zostajemy przy swoim myśleniu i albo żałujemy pana albo myślimy, o nie o nie, to przecież ja tą rozpacz, no taką samiuśką wtedy czułam, jak to dobrze, że ani auta ani muru nie było w okolicy.


Wrócimy jednak do historii. Sibel, która chciała się zabić namawia Cahita, który chciał się zabić, żeby został jej fikcyjnym mężem. Typ jest Turkiem, więc rodzina powinna być kontent, Sibel zyska upragnioną wolność, a Cahit zrobi dobry uczynek, a do tego będzie miał posprzątane, ugotowane i wyprane. Tak też się dzieje i na nieszczęście dzieje się również straszna, ogromna miłość między nimi. On zmartwychwstaje. Nie ma już pustki w oczach, nie gapi się w sufit. Ona gotuje mu obiad z taką miłością, że całkiem bez znaczenia wydaje się to, że w tym samym czasie pieprzy się z innym typem, a Cahita nawet nie dotyka. Tak się składa, że typ, z którym pieprzy się Sibel upija się w tej samej knajpie co Cahid. No i w pijackim majaczeniu prowokuje Cahida wypowiadając mało cenzuralne słowa pod adresem jego żony. Cahid rozbija typowi kufel na łbie i trafia do więzienia. Sibel mówi, że będzie na niego czekała. Rodzina, po takiej aferze, wyrzeka się jej. Sibel musi uciekać do Stambułu. Oczywiście, nie jest tą samą typiarą co wcześniej. Zaczyna ubierać się w workowate ciuchy, ścina włosy, no dość dosadnie przedstawiona wewnętrzna przemiana. Hedonizm nie jara ją już nic, a nic. Myśli tylko o ukochanym, z którym nie może być, pragnie śmierci. Łazi po Sambule, szuka jakiś dragów, które pozwolą jej przetrwać. W końcu następuje wieczór ostateczny. Widzimy Sibel, w męskich ciuchach, z butelką wódki, wirującą w obłąkańczym tańcu, który jest zarówno tańcem unicestwienia, jak i przemiany. Sibel oczywiście tańczy do "I feel you". O tak, my widzowie, lubimy takie nietrudne łamigłówki. Opętana alkoholem i smutkiem Sibel pada na podłogę. Ludzie opuszczają klub. Ona leży twarzą do ziemi. Podchodzi do niej barman, który wcześniej sprzedawał jej opium. Najpierw ją gwałci, a potem wyrzuca na ulicę. Jest już prawie nie dnie. Idzie pustymi uliczkami, obok niej przechodzi trzech kolesi. Zaczepiają ją, bo przecież porządna kobieta, nie chodzi sama po nocy. Ona jakby na to czekała, prowokuje ich, wyzywa, rzuca się na jednego z nich. Oni nie znają żadnej litości, bezwzględnie ją butują. Sibel podnosi się, jej twarz ocieka krwią, oczy płoną, wyzywa ich dalej, ewidentnie pragnie śmierci. Koleś podbija do niej i wbija jej kosę pod żebra. Sibel leży na bruku. Dno ostateczne. Ciepłe światło latarni oświetla brukową kostkę. Jest spokojna noc w Istambule. 



Cahid wychodzi z więzienia. Sibel na niego nie czeka. Ma córkę i męża - taksówkarza, który uratował ją tamtej nocy. Spotykają się w Istambule. W hotelowym pokoju siedzą nadzy naprzeciwko siebie. Patrzą sobie w oczy. Patrzą do samej duszy. Z miłością patrzą. On mówi, żeby pojechała z nim do jego rodzinnego Mersin. Ona się zgadza. W domu pakuje do walizki jakieś przypadkowe rzeczy, z drugiego pokoju dobiega głos jej córki. Już wiemy, że nie pojedzie. Cahid odjeżdża sam. Miłość vs. miłość. Jak w antycznej tragedii, co by nie wybrała to będzie źle. Taki sobie romans bez happy endu. Tak się kochają, a nie mogą być razem. No smutek smuteczek. A tu proszę zaskoczenie. Okazuje się, że to zakończenie może być uważane, że ekstra szczęśliwe. Ale jak to? Całkiem prosto. Można sądzić, że na koniec Sibel zrozumiała, że te wszystkie nieszczęścia to była kara za jej rozwiązłość, ale że się opamiętała (dzięki bogu!) i w końcu poprawnie wybrała. Zostaje z chłopem i dzieciokiem, a nie się za jakimiś namiętnościami po świecie miałaby tułać. Także błąd zrozumiała, za grzechy pożałowała i obiecała poprawę, no to teraz Maryjka ześle jej wieczne szczęście. 

Dobrze, że pan Akin ustawił przed Hagią Sofią orkiestrę z solistką w czerwonej sukni, która daje wskazówki interpretacyjne. Na samym końcu, na tle cieśniny Bosfor, pani solistka pyta nas czy wszyscy, którzy tęsknią za ukochanymi są tak szaleni i mówi nam w imieniu Sibel, że jest nieskończenie smutna. I że może góra teraz sobie czerpać przyjemności, ale ona już nie. 




Czyli, że może i postąpiła słusznie. I że może nie mogła inaczej. Jednak jak bym nie próbowała tego ugryźć to szczęścia tam nie widzę. Ale to może dobrze, że ktoś się tam próbuje dopatrzeć szczęścia i słuszności. W końcu różnorodność współtworzy lepszy świat. Ale jest też inny dysonans w postrzeganiu tych samych sytuacji. Dysonans zasadniczy. Wtedy dzieli nas przepaść bez dna, rzeka z prądem i bezkres niebios. Możemy sobie żyć na jednej planecie, ale nie zrozumiemy się.

Dysonans zasadniczy pojawia się w różnych sytuacjach i ich interpretacjach. W ostatnim tygodniu taką kwestią było "święte prawo własności" przewijające się w kontekście ewikicji warszawskiego skłotu Elba i adaptowania kolejnych budynków przez stołecznych skłotersów. Krew moje delikatne nerwy zalewała jak czytałam komentarze, że jakby ktoś ci do mieszkania wszedł to co i że w ogóle nie ma co dyskutować, bo własność to własność i cicho sza. I że jest to własność jakiejś bezosobowej ponadnarodowej korporacji, a nie-własność żywych ludzi robiących żywe rzeczy to już mniejsza o to. Ale właściwie czemu? Bo ktoś tak kiedyś powiedział? Bo rzucił ten frazes o świętości i tego się trzymajmy? 

Powtarzacie slogan, powtarzamy slogan, a nie za bardzo zastanawiamy się jak to końcu jest z tą własnością. Z czego ona wynika, od kogo pochodzi? Czy mi się należy i za co mi się należy? I czy Tobie się należy i za co? I czemu najwięcej należy się jakiejś firmie bez uczuć albo inszemu bankowi? Wprawdzie wolałam oglądać seriale niż czytać klasyków myśli wszelakiej, ale na szczęście, oglądanie seriali nie wyklucza myślenia, a myślenie jest spoko. Proudhon powiedział kiedyś "własność to kradzież". Taki sam slogan jak "święte prawo własności", ale jednak lepszy. No bo skąd pochodzi własność? Z dziedziczenia, z kradzieży, ze spekulacji. Taka Własność przez duże 'w", bo taka moja szczoteczka do zębów i turkusowe skarpetki w renifera to raczej prywatne akcesoria niż jakaś własność. Myśląc o Własności myślę o tym, że ktoś dzięki niej może zbijać kokosy tylko przez sam fakt posiadania, o tym, że może zmusić innych do tego, żeby tańczyli jak im gra, że może nie kiwnąć palcem, a mieć takie luksusy jakich my nawet nie umiemy nazwać, a ktoś inny, kto nie odziedziczył, nie ukradł i nie miał jak ani czym pospekulować musi zapierdalać na nie właśnie, poprzez robotę jaką wykonuje na własne przetrwanie. Oj nie podoba mi się takie ułożenie świata.

Dlatego drogi Świecie, bardzo Cię proszę, obróć się na drugi boczek i wygodnie się ułóż, w pozycji, w której to własność będzie trochę bardziej powiązana z pracą, naszymi możliwościami i potrzebami. Podłóż sobie poduszkę pod głowę, spójrz w niebo, ładne obłoczki, co nie? I zrób tak, żeby nam się nie chciało mieć tych zbytków zbytków. I jak już patrzysz na to niebo, to przekaż Bozi: "Matkobosko, chroń Elbląsko" i wszystkie inne miejsca, które są Własnością, a stały puste, niszczejące i zapomniane do czasu kiedy ktoś złamał święte prawo i tchnął w te miejsca życie.