piątek, 16 grudnia 2011

Пространство




Tamtego wieczoru długo rozmawialiśmy o kosmosie. O odległościach nie do przemierzenia. O latach świetlnych. Zaginaniu czasoprzestrzeni. O wielkich statkach kosmicznych, które właściwie niczemu nie służą. Zadziwiająca jest potrzeba ludzkości w wymyślaniu tak dziwacznych rzeczy jak kupa blachy mająca dolecieć na księżyc. Ty mówiłeś, że patrząc na to jakie to są niebotyczne sumy, które by można jakoś rozsądne spożytkować, głodne dzieci nakarmić, drzewka zasadzić to wiadomo, ale że z drugiej strony te marzenia o nieodkrytych planetach, o innych formach życia, o gwiazdach, że coś jest w tych marzeniach i że to dążenie człowieka do poznania tajemnic jakoś ci imponuje. 









Ja wypominałam Łajkę. Ty mówiłeś, że Biełka i Striełka były lepsze, bo wróciły. Jakby była w tym jakaś ich zasługa. A przecież ani Łajka ani Biełka ani Striełka ani tym bardziej my nie mamy żadnego wpływu na nasz los.







Potem wyobrażaliśmy sobie, że zamieszkaliśmy na Bajkonurze. Teleportowaliśmy nasz dom do Kazachstanu i postawiliśmy go na budzie Łajki. Nie oszukujmy się, ona już nie wróci. Nigdy. My za to pięknie się tam urządziliśmy. Co piątek jeździliśmy do Leninska po zakupy, a raz w miesiącu na wieczór poetycki do domu kultury Kosmonauta i wcale nam nie przeszkadzało, że jedynym punktem programu była recytacja wiersza przez weterana wojny w Afganistanie. 

Później Ty wyszedłeś po samogon, a ja szukałam Cię przez całą noc.




poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zwierzę bezprzymiotnikowe

Paul Francis, raper z Providence w Rhode Island nie bez powodu przybrał pseudonim Sage. Typ ma łeb na karku i zawsze sypnie jakąś mądrością. Ostatnio zapodał taką: >>Dogs are "man's best friend" because we were able to break their independent spirit. And men love stuff like that.<< Ambiwalencja. Najlepsi przyjaciele nie są od tego, żeby coś w nich łamać. A pieski i kotki to w ogóle kocham odkąd sięgam pamięcią. Pieski i kotki kocha też cała Polska i jakieś mniej więcej pół świata, co najmniej pół. Pomijając jakieś patologiczne przypadki wleczenia psa husky za autem dopóki nie odpadła mu głowa, pomijając psy porzucone w lasach, koty zakatowane przez dzieciaki i jeszcze kilka innych patologii to kochamy zwierzaki. Patologie wobec psów i kotów spotykają sie z dużym oburzeniem opinii społecznej, wyrażającym się chociażby przez Marsze Nie-milczenia. Celebryci fotografują się ze swoim pupilami i w dobrym tonie jest podkreślanie miłości do swojego Miśka czy Reksia.


Jednak kwestia zwierząt domowych nie jest taka oczywista. Pupile są od nas całkowicie zależni i podporządkowani. Są niewolnikami. W prostej interpretacji można stwierdzić, zwierzę jest żywą istotą, która ma prawo do bycia wolną. Więzienie jej nawet w najlepszych warunkach nadal jest zniewoleniem. Tym bardziej, że często to co postrzegamy za dobre warunki niewiele ma wspólnego z naturalnymi potrzebami zwierzęcia. Rozmnażanie zwierząt dla rozrywki, dla naszego dobrego samopoczucia jest nie w porządku. Wszystkie hodowle psów, rasowe koty, wystawy, selekcja zwierząt – wszystko to wydaje mi się wielce wątpliwe z moralnego punktu widzenia. Szczególnie w świetle tego, że wg raportu NIK z 2011 w samym tylko bytomskim schronisku umarło 2 138 zwierząt, można sobie to przemnożyć na skalę zjawiska w Polsce. Zatem rzeczywistość jak na razie trochę rozwiewa dylemat czy możemy traktować zwierzęta jako swoich towarzyszy, ograniczając im możliwość zaspokojenia naturalnych popędów w zamian za opiekę i niezłe warunki. Mamy opcje przygarnięcia zwierzęcia, które potrzebuje pomocy, nie napędzamy biznesu rozwodowego, właściwie ratujemy psiaka czy kota przed śmiercią/wegetacją w ciasnym boksie, a sami zyskujemy pupila. Prosta kalkulacja. Życie kontra śmierć. Wygrywa życie. Przepełniony boks w schronisku kontra ciepły kocyk przy łóżku kochającej pańci. Wygrywa kocyk. Ale przechodząc od praktyki do teorii. 

Mam psa. Pies jest oczywiście z odzysku. Z przytuliska fundacji Azyl. (Polecam Fundację http://fundacjaazyl.eu/). Pies jest nażarty, wysikany, zaszczepiony, zdrowy, ma swoją obróżkę, legowisko, obietnicę dożywotniej opieki i chyba jest całkiem zadowolony. Mimo to od czasu do czasu (a może jednak time after time – raz za razem) nawiedzają mnie niesamowite wyrzuty sumienia wobec niego. Patrzę jak śpi i myślę, że musi być strasznie znudzony swoim życiem. Prawie cały dzień siedzi sam, w czterech ścianach i co on ma tam robić. No śpi, pochłepcze wody, zje chrupka. Przeskoczy z fotela na podłogę, z podłogi na moje łóżko, pokręci się. Spacer nie za długo, nie ma czasu. Pies powinien się wybiegać, ale ucieka, ale może wpaść pod samochód, może pogryźć się z innym psem. No nie ma gdzie się wybiegać. Chodzimy. Chodzimy po szarych chodnikach, przy ruchliwej ulicy. On się szarpie, ja się złoszczę, no ale chodzimy. A może w tym momencie właśnie wolałby spać, a fazę na bieganie ma od godziny 11:30 do 13:45. No może na przykład wtedy ma, ale nie może, cały swój rytm dobowy musi dopasować do mojego. Także tutaj wpisujemy minus, funkcjonowanie zgodnie z własnym rytmem, se ne da. Patrzymy dalej. Obcowanie z przedstawicielami własnego gatunku. Pies pochodzi od wilka, wilk jest zwierzęciem stadnym, pies w związku z tym też. A jakie stado ja mu zapewniam? No ja i on to nie stado, poza tym nie możemy dotrzeć się z hierarchią, niby ja decyduję, ale na drabinie jestem jakby niżej. Coś nie gra. A innych psów, z którym mógłby się pobawić nie ma. Na spacerze raczej średnio. On na smyczy, Burek na smyczy, napięcie a nie przyjazne fluidy. Ja sie boję, że zaraz któryś któregoś użre, pani z naprzeciwka też, no nie pobawią się. Dalej rozkminiam potrzeby mojego psa i jest coraz gorzej. Fundament piramidy Maslowa, potrzeby fizjologiczne. Fizjologia jak najbardziej znajduje zastosowanie u zwierząt, chociaż myślę, że i coś z wyższych poziomów im się należy. Pozostańmy jednak na tym najbardziej podstawowym poziomie – mamy jedzenie (ok), wodę (ok), tlen (ok), sen (aż za dużo), potrzeby seksualne (ups!). No właśnie. Pies nie najmłodszy, ale nadal w sile wieku i wyglądający na całkiem jurnego. No i co zrobić z tym fantem, że pies może chciałby sobie poruchać. Mam mu kupić lateksową sukę? Pewnie by się nie nabrał. Pojawia się pytanie. Czy pies uświadamia sobie swoje potrzeby i czy może frustrować się tym, że nie mogą one zostać zrealizowane. Patrzę na mojego psa kiedy śpi, śni mu się coś, przebiera łapami, przewraca oczami, marszczy pysk. Nie dowiem się jaka projekcja obrazów i emocji w nim zachodzi kiedy tak sobie leży na boku i pochrapuje od czasu do czasu. Może wyobraża sobie sukę sznaucera, o czarnej lśniącej sierści, dwa razy większą od niego, która spotkaliśmy dwa dni temu na spacerze. A może łamie mu sie serce za wilczycą-kundlicą, która mieszka dwa bloki dalej? Z pewnością ani jedno ani drugie. To tylko ludzka tendencja do antropomorfizacji i oceniania wszystkiego przez własny pryzmat. Jednak pytania pozostają. Czy nie uświadomione pragnienie może być źródłem cierpienia? Zdaje się, że tak, tym bardziej, że problem nieuświadomiony to problem nie do rozwiązania – tak to działa w świecie ludzi, a w świecie zwierząt nie-ludzkich? I skąd mamy tą pewność, że zwierzęta nie uświadamiają sobie własnych potrzeb?



Jest też druga strona medalu. Zwierzęta chyba bywają szczęśliwe z człowiekiem. Przynajmniej tak to wygląda. Kontakt z opiekunem sprawia im ogromną przyjemność. Merdają ogonami, robią maślane oczy, szturchają nosem. Ale to przede wszystkim człowiek zyskuje na kontakcie z nimi. Zwierzęta łagodzą samotność, człowiek czuje się potrzebny – szczególnie w przypadku starszych osób pies czy kot może być jedynym towarzyszem wolno płynących godzin. Zwierzęta uczą odpowiedzialności i wrażliwości – to istotne dla dzieciaków, w zasadzie dla wszystkich istotne.




Zwierzęta są też życiem w pigułce. Szczur żyje ok. dwóch lat, w super przyspieszonym tempie przerabiamy dzieciństwo, młodość, dorosłość i starzenie się. Starzenie się i umieranie. Coś strasznie naturalnego. Strasznie! Trudne, może najtrudniejsze przeżycie, ale przecież super ważne. Możemy pogadać o sraniu i ruchaniu, pożartować sobie, ale nie o śmierci. Śmierć mógłby załatwiać ktoś za nas. I do pewnego wieku tak jest. Śmierć dziadków ogarniają rodzice i firma pogrzebowa. Przeważnie. Chronią nas, ale czy na pewno?
Kiedy myślę logicznie to uważam, że zwierzęta są jednostkami, którym należy się prawo do ich własnego życia wolnego od cierpienia, prawo do bycia wolnym. Są kwestie kiedy nie podlega to dyskusji. Zabieranie zwierzętom życia po to, żeby je zjeść czy się w nie ubrać jest poza moim zakresem wyobrażeń. Rozmnażanie rasowych zwierząt, żeby móc przyszpanować czy nie wiem co tam jeszcze (udowodnić sobie, że chart afgański czy inny wyżeł da radę w M3 na 4 piętrze), kiedy setki tysięcy potrzebujących psów i kotów czekają w schroniskach wydaje mi się cokolwiek nie fair. Ale nie wiem czy powinniśmy całkiem odcinać się od kontaktu ze zwierzętami. Może jednak korzyści są obopólne?

czwartek, 1 grudnia 2011

Suweniry



Małe kaczki i dużo książek to najważniejsze motywy mojego dzieciństwa. Jako osoba nie dorastająca do wysokości stołu byłam super. Stół też był super, masywny, drewniany, magiczny. Podobno każdego roku w Wigilę, a może w jakieś inne, bardziej pogańskie świeto odpowiadał na pytania. Stukał o podłogę i w zależności ile wydał dźwięków taka była odpowiedź. Ja nie potrzebowałam z nim gadać, bo wszystko wiedziałam najlepiej i teraz myślę, że to wtedy miałam rację. Za to babcia miała to rozkminione, te rozmowy ze stołem. Niestety niedługo potem magia stołu została uśmiercona przez wymianę gwoździ drewnianych na metalowe. Stół stał się zwykłym meblem, a magii trzeba było szukać gdzie indziej.

Na całe szczęście wystarczyło przejść przez podwórko, do zawalającej się szopy gdzie tworzyły się cuda natury. W kruchej skorupce z galaretowej masy tworzyło się życie. Jeszcze nie za bardzo umiałam mówić, więc szarpałam babcię za spódnicę, żeby chodziła ze mną sprawdzać czy już. Zupełnie nie mogłam skumać, że za tydzień to nie to samo co za kwadrans i cały czas krzyczałam, że kaczki koja i że idźmy sprawdzić. I wszyscy się zastanawiali, że co to za koja z tymi kaczkami, a ja im chciałam powiedzieć, że kocham te kaczki i że w związku z tym niech się nie dziwią, że co moment muszą mnie tam prowadzać.

Potem wracałam do miejsca gdzie było bardzo mało magii, za to dużo szarości, fabryk i betonu. Zdarzały się tam tajemnicze motywy, ale raczej na poziomie dreszczowca dla młodzieży. Na dzielni był nawiedzony dom, trochę zapomnianych miejsc do szlajania się i ogromna szkoła pełna zakamarków. Na geografii siedziałyśmy z N. w ostatniej ławce, w środkowym rzędzie i wodziłyśmy palcami po różnych mapach. N. opowiadała mi jakie miejsca marzy się jej odwiedzić. Ja z absolutną pewnością twierdziłam, że mi świata nie potrzeba, ino te kaczki. Ale los nas wyśmiał. N. zrosła się z szarym miastem, a mnie zaczęły prześladować mapy. I suweniry z podróży. Skrawki biletów, opakowania po cukierkach, wejściówki do muzeów. Przebłyski wspomnień i skojarzeń. Nawet tak pamiątkowe pamiątki, że jak nie dla mnie. Matrioszki z Rosji. Klasyk. Obowiązkowa lala w lali. Musiała być i koniec.
   



Wszystko to przypomina mi o tym, że istnieje insze życie, więcej światów. I jeśli one są daleko i nie ma na nie możliwości, ani sił, ani pogody to nic, bo są książki. O tym też dowiedziałam się w wieku lat sześciu, czyli wtedy gdy tak dużo rozumiałam ze świata. Nie miałam mózgu rozpieprzonego przez Internet i potrałiłam skupić się na liniowym rozwoju akcji. Zdecydowanie po stronie czarów było wciągnięcie się w rzędy czarnych literek na tyle, żeby nie zwracać uwagi na nic dookoła. Widzieć za oknem palmy zamiast latarni, czuć pod stopami piasek, a nie burą wykładzinę i wąchać orientalne zapachy zamiast gotowanej przez dziadka pomidorówki. To były czasy. To se ne vrati.   



Ale książków dalej koja. I uznaję ich za top klas spośród przeróżnych suwenirów. W Rosji gdzie wszystko jest drogie, kniżki pozostają tanie jak borszcz. Popularne są mega tanie wydania klasyki, które stoją przy kasach w supermarkecie i można kupić je sobie zamiast batonika. Taki "Mistrz i Małgorzata" zamiast czekolady pewnie działa równie dobrze na szare komórki co magnez. Albo książka o Wysockim z kiosku przy dworcu, kupiona za ostatnie kopiejki. Albo książka o Wiktorze Coju z grupy Kino, której piosenki towarzyszyły mi od maja tego roku. Dobra to była niespodzianka natrafić na nią w jednej z księgarni na Newskim Prospekcie.


Ale i tak najważniejsze i najtrwalsze suweniry zostają w głowie. Jeśli miejsce potrafi się tam zadomowić i wracać przy najmniejszym skojarzeniu to znaczy, że podróż była z tych lepszych. I że wcale się nie skończyła.