niedziela, 21 grudnia 2014

Comfort culture

Nie wiem co za idiota wymyślił termin comfort food, ale nic dziwnego, że jest to termin angielski. Żaden Rusek nie wpadł by na taki pomysł. Ogórkom kiszonym daleko do estetyki kubełka lodów waniliowych. Powiedzmy sobie szczerze, czekoladą i czipsami można zajeść sytuacje typu chujowo, ale stabilnie. No bo kto normalny myśli o nawpierdalaniu się kiedy łzy napływają do oczu, a ściśnięte gardło zalewają smarki smutku?

Ale hola hola, poza pewnie nielicznymi przypadkami, nikt od łez i smarków smutku nie umarł. I jak to mówi Rychu, dalej trzeba żyć. W takich momentach pozostaje zapchać się cudzymi emocjami, zamkniętymi w ładnych słowach, dźwiękach i obrazach. 

Jako polskiej Polki nic mnie nie pociesza tak dobrze jak cudze cierpienie, dramat i ogólna beznadzieja. Płoń świecie! Cierpienia ci na nim dostatek, także jest w czym wybierać.

W chwilach absolutnej beznadziei nie ma co wydziwiać tylko skierować się w stronę smutków znanych i lubianych. Jako przedstawicielka pokolenia wychowanego na Artaxie z "Niekończącej się opowieści", który umiera i zostawia Atreyu samego, bo wciąga go bagno smutku, rozpaczy czy tego typu negatywnej emocji, przyznaję, że trochę się znam na motywie przykrości w kulturze. 


Pierwszym poważnym literackim smutkiem był Adersen. Niby w innych bajkach też były przykrości, okropieństwa i smutki, ale koniec końców i tak musiał być morał o tym, że dobro zwycięża. A Andersen nie pozostawiał ani wątpliwości ani nadziei, chuj się to dobro opłaca. Świat andersenowskich bajek to miejsce gdzie panuje permanentna zima i wszelkie uczucia są skute grubą warstwą lodu albo jest jesień, czyli przedsionek do tej przerażającej zimy. Wieją złowieszcze wiatry, zacina deszcz, liche domki wydają odgłosy bitych psów, a postaci zamieszkujące krainy w głowie duńskiego pisarza albo chodzą boso albo w dziurawych butach i przykrótkich paltocikach. Spośród bogatej gamy emocji mają do wyboru: melancholię, nostalgię i tęsknotę, w najlepszym przypadku obojętność. 

Bajeczką na czasie z pewnością będzie "Choinka", nie jest to  może najlepsza rzecz jaką napisał Hans Christian, ale w sam raz dla osób, którym święta kojarzą się mało sielankowo. Krótko podsumowując treść: Choinka żyjąc sobie w lesie myśli: ale żenująco nieatrakcyjne to życie, ale jak już trafię na salony to będzie zajebiście. Trafia na te salony i dość szybko na śmieci, jak się można domyśleć nie jest zajebiście. Na koniec rąbią ja na kawałeczki i palą. Myśli sobie wtedy jeszcze, że wcale w tym lesie nie było tak źle, ale już jest za późno. Hmm, no nie wiem jakie wnioski se mają z tego dziecioki wyciągać. Może prawdziwe, że nigdy nie dogodzisz i jak już będzie inaczej, to i tak sobie pomyślisz "lepiej już było", czyli że zawsze nie tak, a na końcu czeka koniec, bo nic nie może wiecznie trwać, co akurat nie jest takie najgorsze. 

Pozostając w klimacie świąt nie można zapomnieć o "Dziewczynce z zapałkami."


Zakładając jednak, że wszystko posypało się tak, że nie dajemy rady skupić się na łączeniu liter przechodzimy do filmów. Osobiście wydaje mi się, że na świecie nie istnieją inne filmy jak smutne filmy. Ale czasem (np. w długodystansowych autokarach) dostanę po oczach jakąś komedią taką czy owaką i wiem, że chyba istnieją inne gatunki. I niech se istnieją, różnorodność tworzy lepszy świat, ale ja sobie pozwolę trzymać się od nich z daleka.

Jeżeli chodzi o ciężar beznadziei to rosyjska kinematografia przeważnie daje radę. Tam wszystko rozdziera serca, od patetycznej muzyki, poprzez ujęcia bezkresnych i zionących pustką przestrzeni, jak i obrót zdarzeń, nie pozostawiający złudzeń co do tego, że los się może odmienić. Jakby komuś było za wesoło to polecam takie trzy tytuły.








W Ameryce smucą się inaczej, ale czasem hoolywoodzki smutek też potrafi podejść. W filmach zza oceanu cenię jak są słodko-gorzkie. Że trochę się zaśmiejesz albo rozczulisz, żeby za chwilę pomyśleć sobie ja jebę, ale zło. The Virgin Suicides Sofii Coppoli zdecydowanie wpisują się w tą stylistykę, bo to ładny film, ale jakby nie patrzeć o umieraniu. Nostalgiczny, z ładnymi, ciepłymi obrazami i idealnie komponującą się muzyką zespołu Air. 




Jeżeli chodzi o muzyczkę to ilość dramatycznych piosenek jest nieprzebrana i aż ciężko coś wybrać. Ale w temacie filmowym jest na pewno muzyczka z innego melodramatu "Głową w mur", o którym już kiedyś było pisanie o tutaj.




I obowiązkowo smutny rap. Naukowo udowodniono, że nie ma odpowiedniejszej muzyki do narzekań przy czornej herbacie.



I ponoć są gdzieś miejsca, gdzie wszystko jest w porządku.





Żeby nie było, że został dokonany jedynie subiektywny przegląd dramatycznych tworów kultury na koniec będzie puenta. Puenta z poradą. Kiedy jedynym sensownym działaniem wydaje się położenie na podłodze albo jakiejś inszej ziemi i wycie, nie żadne tam szlochania, ronienia łez czy tego typu subtelności, tylko zwierzęce, rozdzierające duszę wycie, trzeba sobie przypomnieć, że emocje są dla bogaczy i ludzi otoczonych opieką. I wtedy należy wstać, ubrać się i wyjść z psem.



niedziela, 14 września 2014

czwartek, 11 września 2014

Miejsce w raju, tj. w krzokach

Oglądałam wczoraj bardzo piękny film i będę polecać. Trochę z serii: starzy ludzie są spoko, a trochę z serii fajni ludzie są spoko, no i przyroda jest spoko, wiadomo. Trochę nie wiem jak się do tego polecania zabrać, bo mój prostacki wieśniacko-blokowiskowy język ni jak nie pasuje do opowieści "Miejsce w raju", czyli dokumentu o Simonie Kossak.

Film jest do obejrzenia na TVP Białystok i trwa krócej niż niejeden odcinek serialu, a już na pewno mniej niż dziennie pstrykacie na fejsie, także nie ma że nie ma czasu.



"Miejsce w raju" jest dokumentem i to takim solidnym dokumentem starej szkoły, bez układania kwestii, fabularyzowania, naginania. Zrealizowany prosto, bez wielkiej dynamiki. Ale ze względu na same postaci Simony i Lecha, ludzi jakby z nie tego świata, ulepionych z jakiejś innej - delikatniejszej i wrażliwszej materii oraz na miejsce - Puszczę Białowieską poraża bajkowością i do ostatniej minuty trzyma nas w skupieniu.

Simona Kossak (z tych Kossaków) była absolutnie wspaniałą i fascynującą kobietą. Była dokładnym przeciwieństwem tego co moja mama nazywa "pijackimi genami" i przedstawicielką jedynej arystokracji, której mogłabym się kłaniać do ziemi. Naukowczyni o przenikliwym umyśle, autorka niesamowitych badań puszczańskiej przyrody. Natrzaskanych nie dla publikacji, tytułów czy swoich ambicji tylko z niesamowicie głębokiej i pięknej potrzeby tworzenia i dziecięcej (w najlepszym znaczeniu tego słowa) ciekawości świata. Obrończyni Puszczy, rozumiejącą i kochająca każde drzewo i każdego "szkodnika" na nim. W filmie pojawia się to mądre zdanie, że w Puszczy nie ma szkodników, tam każdy organizm ma swoje miejsce i ważną do spełnienia rolę. 



A do tego swój człowiek, gawędziarka o zawadiackim uśmieszku, obściskująca sarny, dziki i szalonego kruka. Kobieta totalnie świadoma swoich talentów i wykorzystująca je w 100%, ale pozbawiona pychy i chęci imponowania komukolwiek. Jaki miała do siebie dystans możecie zobaczyć w filmiku z Podlasia o tytule "Dziwadło". No który z profesorów spuścił by trochę powietrza ze swojego napompowanego ego, żeby wystąpić w filmie o takim tytule? A Simona była profesorką. 

Film został zrealizowany już po śmierci Simony. I tak naprawdę głównymi bohaterami stają się Lech Wilczek - życiowy partner Simony i jej siostrzenica Joanna Metysek. Simona pojawia się tylko na kilku archiwalnych materiałach, ale wspomnienie o niej w pamięci tej dwójki jest tak żywe, że zaczynamy wierzyć, że jest w człowieku coś bardziej trwałego niż kości i krew. I mówią o niej tak pięknie i jednocześnie z taką powściągliwością i uważnością, że aż ciarki przechodzą po plecach. Ale to sami musicie zobaczyć.



I w cały tym natłoku wielkich emocji nie można zapomnieć o tym co sama Simona kochała tak bardzo - o Puszczy Białowieskiej. Warto wiedzieć, że takiego prastarego lasu jak jest w Puszczy to już nigdzie nie ma i że całkiem na oficjalu Puszcza jest dziedzictwem ludzkości. I że jak już zobaczyliście te różne Pragi, Londyny, Paryże, a Puszczy nie widzieliście, to czas nadrobić te braki! Także pakować plecaki, ładować aparaty i w krzoki!

A co do "Miejsca w raju" to obejrzyjcie koniecznie! Gwarantuję, że film tak piękny, że na końcu będziecie płakać jak małe bobry.


czwartek, 28 sierpnia 2014

Stara szkoła ma szacunek

Lubię przysłowia, będące mądrością narodów, mimo że często łgają bez żenady. Na przykład te o szczęściu. Bo co ma powiedzieć osoba co ani w kartach ani w miłości? A do tego w totolotka nawet nędznej trójki nigdy przenigdy nie ustrzeliła? Może powtórzyć wieczne i uniwersalne pytanie jak żyć. Albo z dużym wysiłkiem znaleźć dziedzinę, w której fart i fuks stoją po jej stronie.

Ja na ten przykład mam szczęście w dziadkach. Jeden i drugi udali się jak drożdżówki na mleku sojowym i możeta mi ich zazdrościć. Do tego w wieku kiedy coraz większa część moich znajomych zajmuje się produkowaniem dzieci, narzekaniem na nieuchronnie nadchodzącą siwość włosów czy też rozpaczliwym udawaniem wiecznej nastoletniości ja nadal posiadam dziadków w liczbie 2 i do tego babcię na dokładkę.







Oprócz wartości samej w sobie, czyli tego, że po prostu są, to obaj są super fajni. Jeden dziadek jest wersją rozważną – od nauki wiązania sznurowadeł, sprawdzania czy znam tabliczkę mnożenia i czy na zimę zakupiłam ciepłe obuwie (tak, w końcu zakupiłam, to chyba dorosłość), a drugi wersją romantyczną – od śpiewania piosenek, przynoszenia do domu jeży, ptaków i innej dzikiej przyrody i rozkminiania w jakie kształty ułożyły się chmury.

I jakiś czas temu dziadek od chmur miał wypadek. Dość chujowy wypadek z samochodem w roli głównej. Szedł sobie bogu ducha winien po pasach, a jakiś (tutaj wpisałabym wszystkie przekleństwa i brzydkie słowa jakie znam) wjechał w niego z prędkość, która chyba niewiele miała wspólnego z przepisowym 50 km/h. Sytuacje graniczne mają to do siebie, że poza lamentem, płaczem i załamywaniem rąk prowadzą zawsze do jakiejś refleksji czy innej grubszej rozkminy.


W przypadkach wypadków motoryzacyjnych (których jest stanowczo za dużo i są za złe i każdy kto jeździ za szybko, pijanie, mocno zmęcznie czy w inszy sposób nieodpowiedzialnie jest dla mnie szmaciarzem i powinie się wstydzić, srogo wstydzić), w każdym bądź razie przy poważnym wypadku pojawia się całkiem prosta myśl: o matko, przecież już go mogło było nie być! a chcę przecież, żeby był!

I potem myśl, że no na ten przykład taki dziadek niby jest, a jakby go nie było, bo zawsze trochę taki jest na zaś. Bo tu kuszą te wczasy, rozrywki, wydarzenia kulturalne i wydarzenia chamskie, a koleżeńskie, przez co równie atrakcyjne. A tu trzeba czasem do pracy iść, coś w szkole oddać, czyn społeczny jakiś wykonać, ciucha kupić, fesjbuka polajkować. A dziadek czeka, dzień drugi trzeci, tydzień pierwszy i dziesiąty, a nam ciągle nie po drodze.


A potem się dostaje wypadkiem w łeb i człowiek jakby od tego mądrzeje, rzuca te wszystkie niecierpiące zwłoki super pilne pierdoły i dobrze na tym wychodzi. Bo jak człowiek postępuje tak jak trza to mu się robi tak dobrze w środku jak po wypiciu herbaty z cytryno w listopadowe popołudnie.

I w ogóle okazuje się, że ze starymi ludźmi jest fajnie! Nawet jak są starzy, schorowani i do tego powypadkowi. Pewnie dlatego, że mają po prostu wyjebane na wiele spraw, nie zależy im już na robieniu wrażenia, mają większy dystans do wszystkiego i wiedzą, że nie pozjadali wszystkich rozumów i że już ich nie zjedzo. Za to mają trochę tego co się nazywa mądrością życiową i taką właśnie niegłupią anegdotkę usłyszałam przy obróbce porzeczek.

Mniejsza o te porzeczki, przemyślenia rolno-spożywcze innym razem. W każdym bądź razie robię sobie te przetwory i wiem, że lubię robić te przetwory, tak jak lubię robić w ziemi i patrzeć jak rośnie groszek czy inna fasolka. Tylko, że los jakby się ze mnie podśmiechuje i se szydzi: taka z ciebie wieśniareczka za pinć groszy, niech ci te powidła się przypalą, niech krzoki pousychają, a groszek niech zgnije. No i tak się trochę czasem dzieje, że słoiki się psują, a zioła na parapecie usychają.



Żalę się więc dziadkowi, że tu stres, bo nie wiadomo czy porzeczka się dobrze zawekowała i czy dotrwa do wiosny, a on mi opowiada historię o swoim pierwszym motorze WFMce. Że se kupił ten wymarzony motór i pojechał na pierwszą wyprawę i cośtam się popsuło (5 razy próbowałam zapamiętać co, żeby pięknie to zaprezentować w tej historii, niestety budowa motoru jest dla mnie nie do przejścia). No to jak się zepsuło to wiadomo trzeba naprawić.

Dziadek wziął powykręcał śrubki, powyciągał części i tak pooperował swoją WFMkę, że wał (czymkolwiek by nie był) przy tym wyciąganiu, oglądaniu rozwalił się na amen. W międzyczasie się okazało, że to co popsuło się wcześniej to wcale nie było popsute, cośtam się ino zalało i wystarczyło poczekać czy wyczyścić i szkody by nie było. A wał już był poważnym problemem. I dziadek musiał udać się z prośbą finansową do swojej mamy, a mojej prababki o wspaniałym imieniu Kordula. Oznaczało to jakieś 20 parę kilometrów dygania na rowerze przez las. Następnie na tym samym rowerze musiał się udać 50 km do większego miasta, żeby ów wał zakupić. Nie mówiąc już o tym, że tymi polnymi drogami, z wałem w torbie musiał wrócić.

Nie muszę dodawać jak go krew zalewała na myśl o własnej głupocie, że tak se ten ukochany motór popsuł. Wał przywiózł, zamontował i jeździł. I tak się nauczył tych mechanicznych sztuczek, że i ten motór i każdy następny i mój ukochany traktor Władimiriec T-125 zwany pieszczotliwie Ruskiem i obecne dziecko – małego fiata naprawia sam i wychodzi mu to bardzo dobrze.


Jak już pisałam ta historia z WFMką dotyczyła akurat tego czy dżemor na zimę się uda czy może pokryje się niechlubną pleśnią. Ale była w niej głęboka mądrość, co najmniej taka jak w młodzieżowych filmach o kung-fu. Tak, młodzieżowe filmy o kung-fu uczą nas, że należy słuchać siwych ludzi i że nigdy przenigdy nie należy zrażać się porażką. Zawsze należy nieustępliwie robić to co się lubi.

Wracając do współczesności, ale jednak w stylu vintage. Wprawdzie nie do końca rozumiem o co chodzi w obowiązującej subkulturze (?) hipsterskiej, bo jak się wydaje jej głównym wyznacznikiem jest snobowanie się, a tego nie lubimy. Snobowanie jest dla bucy i nie jest fajne. Ale z drugiej strony snobowanie się na fajne rzeczy wydaje się być jednak ciut lepszym od naturalnej i szczerej akceptacji dla rzeczy niefajnych.

Zatem na bazie lansowanie się na bio produktach, wege burgerach, kinach studyjnych, spotkaniach w plenerze jest szansa na snobowanie się starymi ludźmi. Bo starzy ludzie są vintage, bo mają luz, bo naprawdę nie muszę przejmować się opiniami innych, bo mają masę ciekawych historii i tysiące fantastycznych bibelotów i oldchoolowych fatałaszków poupychanych w meblach na wysoki połysk. A tak na poważnie to cywilizacja nam chyba sporo odebrała jeśli chodzi o relacje międzyludzkie, ale dała nam ten ajfony i inne pudełeczka z darmowymi minutami i to trochę wstyd ich nie wykorzystywać na telefon do dziadka/babci. Bo oni czekają długimi godzinami na dzwonek od nas. Ja do dziadka Mariana dzwonię dzień w dzień bez wyjątków. A Ty kiedy ostatnio dzwoniłaś/eś do babci Stasi czy dziadka Mietka? A jak ktoś nie ma własnych to se powinien przysposobić jakiś staruszków. Dokładnie tak! Bo dobrzy starzy ludzie nie są źli.


czwartek, 6 lutego 2014

Albo rybki albo pipki

Byłam przekonana, że to cudowne powiedzenie musi mieć swoje źródło w gwarnych i nie do końca higienicznych rynkach XIX-wiecznej Łodzi. Że rozbrzmiewało gdzieś w okolicach Parku Śledzia i odbijało się echem w kwartałach ograniczonych ulicami Wschodnią, Zachodnią, Północną i Południową (jak ja lubię tą logiczną i prostokątną topografię). No i może się rodziło, a może nie. Internet nie chce mi powiedzieć, a inne źródła są za daleko, za trudno i w ogóle jest zima, więc sorry.

Wracając do tego, że "albo rybki albo pipki" od razu spieszę z wyjaśnieniem, że pipki nie mają nic wspólnego z ludzką seksualnością i że chodzi tutaj o ni mniej ni więcej a o kurzy kuper. Biorąc pod uwagę jak kiepskim wyborem dysponujemy nie ma się co dziwić, że powiedzenie kojarzy mi się z Łodzią. Jaki by ten wybór nie był to jednak jakimś wyborem jest i mówi nam o banalnej prawdzie. Nie można mieć wszystkiego. Жизнь такая! Nie poradzisz!

Bywa taki moment (zazwyczaj w dość wczesnej młodości), że człowiek chce wszystko zobaczyć, wszystko zwiedzić, wszystko przeżyć i wszystko zmienić, cały świat. W końcu się orientuje, że za dużo nie zdziała, że niewiele może i że życia nie starczy. Nie jest to sympatyczny moment, ale w sumie im wcześniej tym lepiej. Bo barzyj świadomie można wybierać co się lubi, a jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma. No już trudno. Nie ma co płakać, bo życia nie starczy.

Mam i ja - miasto Łódź. Jest milion lepszych miejsc na świecie, ale nie wychowam się już w nich, nie nauczę się ulic i nie będę kminić historii i dziwacznych niuansów. Dla paru miast mogłabym się (z trudem) nauczyć iluśtam faktów, przedreptać ulice, zakodować swoje miejsca. Tylko jak dokonać wyboru? Nie wiadomo. I właściwie po co? Jak się jest z tych co im nie dogodzisz to, żadne miejsce nie będzie idealne. Czas się więc wziąć za pracę u podstaw i polubić to co się ma.

W Łodzi stosunkowo łatwo osiągnąć sukces. Jeżeli mieszkając w Łodzi nie rozpijesz się, nie zaćpasz, nie zostaniesz eksmitowany, nie wpadniesz w depresję lub inny niekorzystny stan psychiczny to już jesteś kimś. To już przed Tobą czapki z głów, gratulacje, wyrazy szacunku i uznania. Brzmi trochę srogo, ale pomyśl jaki daje to luz. Żeby zaistnieć nie musisz mieć oryginalnego hobby, uprawiać sportów, uczyć się egzotycznych języków, wiedzieć gdzie kupić tapiokę i ubierać się w ubrania od młodych i obiecujących projektantów. Możesz sobie spokojniutko i powolutku żyć. Just go with the flow.

Możesz iść na spacer. Zupełnie za darmo. Jak już jesteś spaczona poza-łódzką cywilizacją i kultem efektywności możesz zrobić sobie mapkę i poruszać się od celu do celu. Pamiętaj tylko, że w przypadku życia nie cel, a droga...





























Jeszcze przed celem nr 1 los wyświetla jakby motto łódzkich spacerów. W bibliotece (a biblioteki lubimy i szanujemy i dlatego wgapiamy się w ich witryny) ogłasza się klub dyskusyjny ze spotkaniem o książce Joanny Bator "Ciemno, prawie noc". Zatem skoro los życzy sobie motto to bardzo proszę taki zgrabny cytat:

"Nie wróciłam do Wałbrzycha przez piętnaście lat, chociaż w myśli wracałam co dzień, doszukiwałam się topografii tego miasta we wszystkich innych miejscach, w jakie rzucił mnie los, a palmiarnia pana Alberta, która miała imitować tropiki, sprawiła, że tropiki prawdziwe wydały mi się tylko namiastką czegoś, co bezpowrotnie utraciłam.






Mimo wielu ciemnych stron mia100 cieszymy się, że to nie Wałbrzych i zastanawiamy się jak by to było jakby nagle się pojawiło 100 odpicowanych kamienic. Normalne Berlin czy inny Wiedeń. Elegancja Francja.












Fundacje fundacjami. Artyści ze świata, zagramanicy czy innych wymiarów artystami, ale bez wkładu mieszkańców piękna w mieście nie będzie.












Przezorność jest w modzie i w reklamie.






Jakie życie taki raj.

















Są też palmy. A pod palmą, jak wiadomo, życie jest bardziej beztroskie.






Jedzenie kurczaków to zwyrolstwo, ale takie połączenie biznesów to jednak coś. Łódzka przedsiębiorczość nie wymarła razem z fabrykantami.


 













 

Plusem niedalekich podróży jest to, że przyoszczędzamy siano nie wydając go na bilety, nadbagaże i zapijanie smutków, kiedy wycieczka życia okazuje się nie być nawet wycieczką sezonu i możemy se z czystym sumieniem kupić kawę w kawiarni. Jak paniska jakieś.






Jak ktoś lubi sztukę, matematykę i różne strony świata to prawdopodobieństwo, że jest spoko zbliża się do 1. 






Był też Jezus pacyfista, ale za długo nie pogadaliśmy.












Nawet jak się nie ogląda nic to i tak się wie, że w tą piłkę to grajo jak łamagi. Ale że królem Polski jest chleb to dopiero z muru się człowiek dowiaduje. Ogólnie to pochwalam ten wybór.















Żarty, żartami. Nadszedł czas na zachwalanie na poważnie. Klubokawiarnia Granda. Miejsce, do którego warto wstąpić i celowo i zupełnym przypadkiem. Wyborne wegańskie jedzenie, w najtańszych cenach ever. Obsługa super ekstra i kumająca świat. W ramach przekąski wszamałam bagietkę z pastami buraczaną (och! ach!) i fasolową oraz koktajl kokosowo-czekoladowy z mieszadełkiem-flamingiem. Pozamiatane! Styl, szyk, elegancja. A koszta takiej przyjemności jak przystało na robotniczą Łódź, mieszczące się w pustej kieszeni.



























Spacery spoko. Do wyrysowania trasy można wesprzeć się mapa z pozaznaczanymi obrazkami wielkoformatowymi, którą stworzyła Fundacja Urban Forms. Jeszcze trochę tego jest poza tym co powyżej. Brakuje na przykład Baby z Kuro co jest dużym niedopatrzeniem. A ile można zobaczyć obrazków na murach bez mapy. Aż strach myśleć. Życia nie starczy.