środa, 3 sierpnia 2011

Flashback no 1






Mam 4 lata i parę miesięcy. Jest środek lata. Zieleń jest soczysta, niebo sine, a ziemia jeszcze nagrzana. Powietrze jest ciężkie, naelektryzowane i mocno pachnie. Zwierzęta robią się niespokojne. Jaskółki latają nad ziemią. Dziadek idzie sprowadzić krowy z pola. Ciszę przecina metaliczny odgłos młotka wybijającego z ziemi pręt, do którego przymocowany jest łańcuch na którym przywiązane są krowy. Krowy budzą mój lęk. Są za duże i mają rogi. Z oddali słychać pierwsze grzmoty. Psy wariują na łańcuchach. Lokis jest rudy. Ma rozwalającą się budę, wydeptany do gołej ziemi okrąg o promieniu łańcucha i garnek bez uszu zamiast miski. Jego cały świat. Mój jest niewiele większy. Mogłabym wydeptać takie kółko wokół domu, bo nigdzie dalej nie wolno mi chodzi. Strasznie dużo rzeczy mi nie wolno, ale wydaje mi się, że jest inaczej. Dom wydaje mi się ogromny i żywy, słychać jak osiada, mości się w ziemi i wiąże z nią na zawsze. Słychać skrzypienie desek i kota biegającego po poddaszu. Słychać też dźwięki nienazwane. Nawet w największe upały w domu panuje chłód. Rzeczy są równo poukładane, łóżka wysoko zaścielone i poprzykrywane kwiecistymi kapami. W domu jest dużo kwiatów, ale ani jednego żywego. Wiją się na wzorach wałków, którymi przejechano wszystkie ściany, kwitną na kocach, pledach, chustach, nie wiedną w wazonach ani w doniczkach, są w dużych ilościach. W domu jest inscenizacja, pulsujące życie jest za jego murami. Doskonała harmonia. Robi się coraz ciemniej, wiatr mocniej wieje, pada coraz więcej grubych kropli. Siedzę na łóżku w kuchni. Dom jest duży, ale i tak centrum wszechświata jest kuchnia. W kuchni się gotuje, śpi, ogląda telewizje, przyjmuje gości, a zimą robi się siku do wiadra, kiedy jest za zimno na wyjście do łazienki. Kuchnia ma 2 okna i 3 pary dzwi. Jest się czego bać. Siedzę i się boję. Przyroda pokazuję swoją siłę. Babcia chodzi i snuje apokaliptyczne wizje. Dziadek ciągle gdzieś znika, zamyka okna, wyłącza wszystkie urządzenia z gniazdek, i antenę z telewizora. Antena z telewizora to świętość. Pierwsza rzecz jaką robi dziadek gdy słychać odległe grzmoty. Jego rytuały. Prababcia - wygląda trochę jak czarownica z bajki, zawsze chodzi w chustce na głowie, chociaż wiem, że ma długie siwe włosy. Mało się uśmiecha, a może nigdy. A może nie widać kiedy się śmieje, bo chodzi zupełnie skrzywiona, pod kątem prostym do podłogi, opiera się na pogrzebaczu. Nosi kilka długich sukienek na raz i fartuch. Widząc, że nadchodzi burza rozkłada na łóżku swoją największą chustę i układa na niej najcenniejsze dla siebie rzeczy. Zwija to wszystko w tobołek, wiąże rogi chusty. Drugi tobołek, dużo mniejszy ma z uciułanymi pieniędzmi. Siedzi na krześle z większym tobołkiem w lewym ręku, a mniejszy kurczowo przyciska do piersi zaciśniętą prawą dłonią. I tak przez kilka następnych godzin. Jej rytuał. Wyłączają światło i nie ma wody. Siedzimy w ciemności rozjaśnionej przez parę świeczek. Jestem zafascynowana. Babcia jest kobietą z inicjatywą i niezachwianą wiarę w siebie. Ona przegoni burzę. Ma na to swój sposób. Za świętym obraskiem w pozłacanej ramce ma poutykane gałązki brzeziny przyniesione z ołtarza budowanego na Boże Ciało. Poświęcone. Spali je, a burza odejdzie i nic się nie stanie. W piecu trzaska wysuszone drewno, blask ognia na ścianach, krzyżyk na stole, zaraz obok gromnica. Burza odchodzi. Powietrze pachnie jeszcze mocniej, ale już inaczej. Magia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz