czwartek, 1 grudnia 2011

Suweniry



Małe kaczki i dużo książek to najważniejsze motywy mojego dzieciństwa. Jako osoba nie dorastająca do wysokości stołu byłam super. Stół też był super, masywny, drewniany, magiczny. Podobno każdego roku w Wigilę, a może w jakieś inne, bardziej pogańskie świeto odpowiadał na pytania. Stukał o podłogę i w zależności ile wydał dźwięków taka była odpowiedź. Ja nie potrzebowałam z nim gadać, bo wszystko wiedziałam najlepiej i teraz myślę, że to wtedy miałam rację. Za to babcia miała to rozkminione, te rozmowy ze stołem. Niestety niedługo potem magia stołu została uśmiercona przez wymianę gwoździ drewnianych na metalowe. Stół stał się zwykłym meblem, a magii trzeba było szukać gdzie indziej.

Na całe szczęście wystarczyło przejść przez podwórko, do zawalającej się szopy gdzie tworzyły się cuda natury. W kruchej skorupce z galaretowej masy tworzyło się życie. Jeszcze nie za bardzo umiałam mówić, więc szarpałam babcię za spódnicę, żeby chodziła ze mną sprawdzać czy już. Zupełnie nie mogłam skumać, że za tydzień to nie to samo co za kwadrans i cały czas krzyczałam, że kaczki koja i że idźmy sprawdzić. I wszyscy się zastanawiali, że co to za koja z tymi kaczkami, a ja im chciałam powiedzieć, że kocham te kaczki i że w związku z tym niech się nie dziwią, że co moment muszą mnie tam prowadzać.

Potem wracałam do miejsca gdzie było bardzo mało magii, za to dużo szarości, fabryk i betonu. Zdarzały się tam tajemnicze motywy, ale raczej na poziomie dreszczowca dla młodzieży. Na dzielni był nawiedzony dom, trochę zapomnianych miejsc do szlajania się i ogromna szkoła pełna zakamarków. Na geografii siedziałyśmy z N. w ostatniej ławce, w środkowym rzędzie i wodziłyśmy palcami po różnych mapach. N. opowiadała mi jakie miejsca marzy się jej odwiedzić. Ja z absolutną pewnością twierdziłam, że mi świata nie potrzeba, ino te kaczki. Ale los nas wyśmiał. N. zrosła się z szarym miastem, a mnie zaczęły prześladować mapy. I suweniry z podróży. Skrawki biletów, opakowania po cukierkach, wejściówki do muzeów. Przebłyski wspomnień i skojarzeń. Nawet tak pamiątkowe pamiątki, że jak nie dla mnie. Matrioszki z Rosji. Klasyk. Obowiązkowa lala w lali. Musiała być i koniec.
   



Wszystko to przypomina mi o tym, że istnieje insze życie, więcej światów. I jeśli one są daleko i nie ma na nie możliwości, ani sił, ani pogody to nic, bo są książki. O tym też dowiedziałam się w wieku lat sześciu, czyli wtedy gdy tak dużo rozumiałam ze świata. Nie miałam mózgu rozpieprzonego przez Internet i potrałiłam skupić się na liniowym rozwoju akcji. Zdecydowanie po stronie czarów było wciągnięcie się w rzędy czarnych literek na tyle, żeby nie zwracać uwagi na nic dookoła. Widzieć za oknem palmy zamiast latarni, czuć pod stopami piasek, a nie burą wykładzinę i wąchać orientalne zapachy zamiast gotowanej przez dziadka pomidorówki. To były czasy. To se ne vrati.   



Ale książków dalej koja. I uznaję ich za top klas spośród przeróżnych suwenirów. W Rosji gdzie wszystko jest drogie, kniżki pozostają tanie jak borszcz. Popularne są mega tanie wydania klasyki, które stoją przy kasach w supermarkecie i można kupić je sobie zamiast batonika. Taki "Mistrz i Małgorzata" zamiast czekolady pewnie działa równie dobrze na szare komórki co magnez. Albo książka o Wysockim z kiosku przy dworcu, kupiona za ostatnie kopiejki. Albo książka o Wiktorze Coju z grupy Kino, której piosenki towarzyszyły mi od maja tego roku. Dobra to była niespodzianka natrafić na nią w jednej z księgarni na Newskim Prospekcie.


Ale i tak najważniejsze i najtrwalsze suweniry zostają w głowie. Jeśli miejsce potrafi się tam zadomowić i wracać przy najmniejszym skojarzeniu to znaczy, że podróż była z tych lepszych. I że wcale się nie skończyła.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz