sobota, 23 listopada 2013
wtorek, 29 października 2013
Poznań - Łódź - Warszawa
Świat jest bardzo piękny. Na
świecie jest mnóstwo tajemniczych, egzotycznych i fascynujących
miejsc. Podróże kształcą. Bezdyskusyjnie. Dzień w podróży to
jak miesiąc w domu czy jakoś tak. Ale dzień kiedy wracam na polską
ziemię jest zawsze dniem najpiękniejszym. Doświadczenia w
kieszeni, dźwięki w głowie, zdjęcia na dysku. Ale dom to dom.
Widoki, zapachy, słowa układają się
na swoim miejscu. Ogromne puzzle składają się w całość. Pojawia
się błogie uczucie bycia w swoim miejscu. Swoje miejsce, czyli
takie miejsce, które się rozumie, lubi i czuje.
Miasta, w których ma się żywe domy.
Domy z energią najulubieńszych ludzi. Domy z kuchnią, do której
można tak po prostu wejść i zacząć gotować albo takie, w
których obiad już paruje na dobrze znanym stole. Nie bez powodu
jest to tak ważne. Bez żarcia nie ma życia. Bez potraw nie ma
tradycji. Bez serca nie ma smaku.
Takie domy są w Poznaniu, Łodzi,
Warszawce. Najpiękniejsze, najmilsze, najlepsze domy. Miasta też
nienajgorsze. Poznań lubię chyba za najwyższe zagęszczenie moich
ulubionych ludzi na jednostkę powierzchni. Lubię poznańskie
zorganizowanie i porządek. Samo miasto mnie nie zachwyca, cesarska i
mieszczańska architektura nie podbijają mojego serca. Warta niby
sobie gdzieś tam płynie i fakt faktem można nad nią sympatycznie
wypić browara, ale jednak daje poczucie totalnie
niewykorzystanego potencjału. Poznańskie parki są małe albo pełne
grobów. A ulice w centrum tak poplątane, że nadal się w nich
gubię. Mimo to chyba żadne inne miejsce nie daje mi takiego
poczucia bezpieczeństwa.
Jako Łodzianka powinnam z automatu nie cierpieć Warszawy. Ale z kolejnym i kolejnym pobytem w stolycy okazywało się, że Warszawę da się lubić. I ja lubię ją bardzo. Za szuwary wzdłuż Wisły i za ptasią wyspę. Lubię jeździć mostem Świętokrzyskim i patrzeć jak słońce odbija się w oszklonych drapaczach chmur. Lubię Syrenkę i swojskość na Pradze. Pana Zdzisia, który cierpi na reumatyzm, a może jednak na romantyzm. Gwar i przesyt Nowego Świata. Pawie srające w Łazienkach. I to, że mimo bycia betonowo-szklaną metropolią znalazło się w niej sporo miejsca na przyzwoitą zieleń. Lubię Pałac Kultury za to, że jest takim świetnym punktem orientacyjnym i bez wątpienia również za jakiego radzieckość. Jakby ktoś miał wątpliwość, to tak, nienawidzę sowieckiego reżimu, tego że zabijał i niszczył ludzi, a także inne wartości. Ale ciągnie mnie do wschodniej mentalności, kultury, języka, gościnności i szaleństwa, i do Moskwy też, a tam takich pałaców to stoi z siedem. Lubię chrupiące tofu i to, że mogłabym się stołować na mieście co najmniej 2 tygodnie i nie musiałabym codziennie jeść falafla.
A Łódź raz lubię raz nie lubię (oj
bywa, że baaardzo nie lubię), ale chyba kocham. Zazwyczaj miłością
trudną i niewdzięczną. Ale tu się urodziłam i wychowałam i to
jest nie byle co. Jaram się robolskim klimatem. Z rewolucją 1905
utożsamiam się stokroć bardziej niż z powstaniami listopadowymi,
styczniowymi i warszawskimi wziętymi do kupy. Trochę chodzą mi
ciarki po plecach jak słyszę, że "u prząśniczki siedzą i
przędą". Jara mnie to, że w tym hymnie historię budowały
kobiety. I że historię budowali robole, a nie szlachta, żołnierze
czy insze równie mi odległe profesje. Zabudowa fabryczna utożsamia
dla mnie większą harmonię (bo jest użyteczna i życiowa) niż
jakieś zamki, pałace i inne fortece. Wprawdzie Łódź jest szara
(podkreślmy, ze szary to niezwykle elegancki i funkcjonalny kolor),
ale jest też całkiem zielona. W Łodzi jest parków od groma i
trochę. Moi faworyci to Zdrowie, Park Śledzia i Julianowski. Mamy
eleganckie murale, w tych dwa najładniejsze ever: mural z kozami i
babę z kurą, która nie dość, że piękna sama w sobie to
ilustruje wiersz Tuwima. A pisanie Tuwima szanuję. I tak dalej, i
tak dalej... O Łodzi jeszcze bym się mogła rozpisać i pewnie się
rozpiszę, ale to nie dziś. Dzisiaj idę z O.s.t.rem i Zeusem na
słuchawkach kreślić kąty proste na łódzkich chodnikach.
niedziela, 11 sierpnia 2013
Wyobraź sobie Ateny. Tak albo inaczej.
"Wyobraź sobie miasto, w którym graffiti nie jest nielegalne, gdzie wszyscy mogą malować, co im się podoba. Gdzie każda ulica zalana jest milionami kolorów i krótkich zdań. Gdzie stojąc na przystanku autobusowym nigdy się nie nudzisz. Miasto, które jest jak wielkie przyjęcie, a wszyscy są na nie zaproszeni, nie tylko agenci nieruchomości i rekiny biznesu. Wyobraź sobie takie miasto i przestań opierać się o ścianę - jest jeszcze mokra."
"Wojna na ściany" Banksy
wtorek, 23 lipca 2013
Awokado zawsze na propsie!
Poza tym, że w pieknych Atenach źle
się dzieje - ulice okupują narkomani, szaleje widmo nowego
syfiastego narkotyku o nazwie sisa w cenie 1 euracza za działkę, na
każdym rogu stoją prostytuki, policja słynie ze skrajnego rasizmu
i częstego stosowania przemocy, a puste lokale nie pozwalają
zapomnieć, że kapitalizm jest gorszy niż pies ogrodnika, to w
Atenach dzieje się też dobrze. Fajne dziewczyny w środku
szalejącego kryzysu otwierają sklep-kooperatywę z towarami ze
sprawiedliwego handlu i całkiem nieźle im idzie. W zaskłotowanych
miejscówkach powstają kawiarnie i garkuchnie gdzie każdy może się
posilić. A w kilku innych miejscach pięknie rozwijają się wege
knajpki i sklepy ze zdrową żywnością.
Jaram się miejscami typu Avocado jak
durna. Wprawdzie gotuje bez większego bólu, jednak pińcest razy
bardziej wolę jak ktoś gotuje dla mnie. A jak jest sytuacja typu
"nie ugotujesz" (nie mylić z sytuacją typu "nie
pogadasz") to naprawdę mam ochotę całować rączki, które
sprawiły, że mój obiad nie opiera się o kuluri (obwarzanka
z sezamem) i banana, chociaż i tak można i źle nie będzie.
Awokado jest miejscówką trochę na
wypasie, w menu frykasy i ceny niestety też trochę wyższe niż by
się chciało. Ale kaman nie można wymagać, żeby były takie same
jak w podrzędnej budzie serwującej suwlaki. Jak na polską kieszeń
jest troszeczkę ból, ale jak na ateńskie warunki to jest naprawdę
dobrze.
O Avocadowym menu już pisałam tutaj.
Miałam ochotę spróbować wszystkie wegańskie dania, bo opisy
brzmiały naprawdę zachęcająco i zdrowo :) ale stety niestety nie
jestem tą paskudną babą z tvnu, żeby se wyrzucać dania po dwóch kęsach i
przechodzić do następnych. W końcu zdecydowałam się na kaszę z boczniakami o trudnej nazwie, której nie zapamiętałam. Kasza to kasza i nie ma lepszych. A na deser
trochę lansu, czyli raw chocolate cake. Surowe ciasto wydaje
mi się nadal czymś absolutnie burzącym porządek rzeczy, ale jako
że burzenie starych porządków często wychodzi na dobre, tak i
surowe ciasta zaczynają powoli robić furorę.
Danie obiadowe zostało zaserwowane tak
elegancko jak by miało zaraz wystąpić w kuchnia.tv. I na szczęście
było równie dobre co i ładne (co wg zasady, mojej babci i wielu
bajek, "jak ładne to i dobre" możemy odnieść do ludzi).
Dwa kolory kaszy quinoa przekładane smażonymi boczniaki w
aromatycznym sosie. Porcja solidna, z powodzeniem można było się
najeść, a nawet i przejeść jak popełniło się ten błąd co ja
i na siłę dopychało się deserem. Bo jak tu nie spróbować
surowego, czekoladowego ciasta na spodzie z daktyli i orzeszków.
Ciasto było pyszne i na maksa
czekoladowe, ale z wyczuwalnym po chwili smakiem kokosa. Konsystencja
aksamitna. Spód rewelacja, nie za słodki, tworzący zwartą
warstwę. Deserowi można zarzucić tyko to, że kawałek ciasta był
za duży jak na takie jednak ciężkie ciasto i bez filiżanki kawy
równoważącej słodycz czekolady nie dałoby rady się zjeść go
całego.
Tak czy siak jakby nie patrzeć Avocado polecam bardzo mocno. Obsługa bardzo miła
i kompetenta. Wybór dań spory. Jedzenie smaczne i ładne podane. A
zaraz obok Avocado znajduje się bioshop, gdzie można się
zaopatrzeć w jogurty sojowe i lody.
niedziela, 14 lipca 2013
Slow food w Chanii
Wegańska rewolucja powoli dociera do
Grecji. Jeszcze kilka lat temu Grecy dziwili się w czym nam
przeszkadzają skwarki na ziemniakach, bo z takim skwarkiem ziemniak
przecież dalej jest wegetariański. Nie sądzę, żeby te parę lat
wstecz ktoś siliłby się na choćby próbę tłumaczenia, że
jajek, mleka, sera i tym podobnych też nie ma ochoty widzieć obok
swojej porcji ziemniaków.
Tymczasem teraz, z nieukrywanym
zaskoczeniem odkrywam w Grecji wege miejsca. Knajpy, sklepy ze zdrową
żywnością, wegańskie opcje w zwyczajnych tawernach.
Na "To Stachi" - bio organik
super hiper restauracyjkę natrafiłam totalnym przypadkiem,
spacerując wybrzeżem w okolicach starego portu. Wytrawny
gastroturysta ma oczywiście wzrok tak wyćwiczony, że natychmiast
zauważa nawet najmniejszy napis "wegan". A jak ujrzy go w
tak mięsożernym kraju jak Grecja to, żeby ne wiadomo jak był
nażarty, musi się zatrzymać i sprawdzić miejscówkę.
"To Stachi" zrobiło od razu
cudowne wrażenie swojskiej jadłodajni, ze względu na obrazy
polnych kwiatów i bezkonkurencyjny malunek osła. Po krótkiej
obczajce menu można było z przyjemnoścą stwierdzić, że jedzenie
też jest cudowne swojskie. Jupi! W końcu najprawdziwsza grecka
kuchnia, ale w etycznym wydaniu.
Szpinak w cieście, pieczone
kasztany, musaka (która w wersji krwawej tradycji zawiera mielone
mięcho), jemista (pomidor i papryka faszerowane ryżem z ziołami
przeważnie wegańskie i dostępne w każdej tawernie, ale może się
zdarzyć z kawałkami martwego zwierzęcia, więc trzeba pytać),
dolmadakia (faszerowane liście winogron), nadziewane cukinie
(cukinie i bakłażany rosną w Grecji jak szalone i wszędzie
występują bardzo obficie), briam (czyli warzywna zapiekanka), okra
(czyli po naszemu piżmian jadalny, popularne w Grecji warzywo typu
cukiniowatego). Ze słodyczy hałwa i apple pie, z rzeczy dość
typowych, plus wegańskie ciasta, mniej charakterystyczne dla Krety
:)
Do picia świeżo wyciskane soki,
mieszanka kreteńskich, górskich ziół. Z kaw oczywiśc frappe i
greek coffie. Ewentualnie dla poszukujących mocniejszych wrażeń
raki (w zasadzie bimber, typowy dla Krety, który jest dość często
sprzedawany w plastiowych butelkach) i ouzo, które jest bardziej
charakterystyczne dla Grecji kontynentalnej.
Zamówiłam szpinak w cieście i sok
grejpfutowy, bo pora była już niestety poobiednia. Kiedy czekałam
na jedzenie zaczęłam przeglądać książkę gości, która
niedługo zacznie dorównywać objętością encyklopedii i trzeba
przyznać, że pochwałom nie było końca. Znalazłam też kilka wpisów
z Polski.
W międzyczasie pojawił się
sympatyczny "papus" i zaczął nawijać o knajpie i żarciu.
Naprawdę miło posłuchać, że ktoś ma taką zajawkę na swoją
pracę. Typo zdążył mi opowiedzieć, że on i jego żona i trójka
dzieci są wege (z diety wykluczają też jajka, jedynie od czasu do
czasu jedzą lokalne, mleczne produkty). Że knajpę prowadzą od 5
lat i że bardzo się jara ideą slow foodu, przywiązywania wagi do
tradycji, lokalności i jakości produktów. I że strasznie się
wzrusza jak mu ludzie piszą miłe rzeczy w tej książce :)
I trzeba mu oddać, że nie były to
słowa rzucone na wiatr, bo jedzenie było przepyszne. Szpinak miał
idealną konsystencję i ciekawy smak, ze względu na dodatek mięty.
Ciasto też było ekstra, kruche, ale nie typu twardy suchar. A do
tego niespodzianka, na stole pojawił sie rewelacyjny pieczony
bakłażan z rodzynkami i oliwą. Aż dziwne, że słodkie rodzynki
tak świetnie komponują się ze słono-piknatnym warzywem.
A kiedy wcisnęłam w rękę panu slow
fooodowi jakieś groszę napiwku, pan kazał mi poczekać i po chwili
pojawił się z kawałkiem wegan ciasta. Ciasto było
korzenno-bakaliowe na razowej mące, też bardzo dobre. A grecki gest
i gościnność to jest fakt! Zdecydowanie polecam!
A, żeby nie było za pięknie, nie da
się zapomnieć, że jednak Grecy nadal wolą fast foodowe souvlaki,
zamiast wysublimanowego, powolnego jedzenia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)