czwartek, 26 stycznia 2012

Gerda nie idzie


J. nienawidzi zmian. Obojętnie w jakiej by nie była sytuacji, w sensie gnoju, stanu smutku i rozpaczy to zmiana, która może nadejść napawa ją większym przerażeniem. Raperzy śpiewają, że nie bój się zmiany na lepsze, tylko, że J. nie wierzy, że może być na lepsze. J. klasyfikuje się do tej części ludzi, którym wmówiono, że nic im się nie należy, że nie są wystarczająco dobrzy, że nie zasługują. Zdałam egzamin? No akurat trafiły mi się proste pytania. Codziennie spotykam się ze znajomymi? Nie no, oni wcale świetnie się nie bawią w moim towarzystwie, to ja się do nich doczepiam. Uszyłam śliczną bluzkę? Co ty, brzydka jest i ścieg krzywy, o tutaj, no popatrz tylko. Ja? W życiu, nie poradzę sobie, nie będę umiała, nie uda się.




Cofnijmy się do czasu, który decyduje o wszystkim. J. chodzi do przedszkola gdzie ma najbardziej przerośnięte ubrania ze wszystkich rzeczy. Dziecko, wiadomo, szybko rośnie. Im większe kupimy tym dłużej posłuży. Pokój dzieli ze swoją starszą kuzynką. Komuna, 3 pokoje dzielone przez 2 rodziny, pustki w sklepach, szaro, smutno. Starsza kuzynka szyje dla J. maskotki przytulanki. Ze starych fatałaszków tworzy całe zoo, mysie-pysie i inne stwory. J. ma ich kilkanaście. Niektóre podobają jej się bardziej, niektóre mniej. Ma swojego ulubieńca, psa z klapniętym uchem, uszytego ze starego płaszcza cioci. Pies jest trochę dziwny, bo materiał był w czerwono-niebieską kratę. Poza tym jest całkiem nieprzytulankowy, zbyt mocno wypchany trocinami. Mimo to to właśnie jego lubi najbardziej. Ale zobowiązana czuje się wobec wszystkich swoich zabawek, nawet wobec bliżej nieokreślonego stwora z wyłupiastymi oczami, którego troche się boi. Ale wszyscy są jej, więc układa ich w kolejności i codziennie bierze innego do spania. Uczciwa kolejka. Tak, żeby było sprawiedliwie, żeby nikomu nie było przykro. Bo J. jest przekonana, że zabawkom może być przykro, przecież tak przejmującą patrzą na nią swoimi guzikowymi oczami. Jest też przekonana, że sprawiedliwość polega na tym, żeby było mniej więcej po równo i żeby nikomu nie było przykro.





Życie jak to życie, dość skutecznie uczy ją, że sprawiedliwość nie istnieje. I że jak są dwie połowy to jej przeważnie przypada ta mniejsza, chociaż królowa nauk mówi, że nie ma czegoś takiego jak mniejsza połowa. In theory and practice. Na każdą rzecz, którą robi lepiej od rówieśników przypadają dwie, które robi gorzej. Dostanie piątkę, w domu domagają się szóstki. Jest szóstka dostaje w nagrodę skarpetki albo szampon do włosów. No nie przelewa się, a skarpetki dobre, bawełniane. Babcia tłumaczy, że wyżej dupy nie podskoczysz. Babcia lubi konstruować soczyste zdanie, z kurwami, skurwysynami i innym niesalonowym słownictwem, ale jednoczeście wyucza w J. szacunek przed autorytetami. Autorytatami, w jej, dość podstawowym pojęciu - przed doktórami, księżmi, nauczycielami, panią urzędniczką i panią z GSU. Sama uważa ich za kurwów, ale jednocześnie otacza wręcz boskim kultem. Sądzi, że palenie papierosów jest zdrowe, bo doktór pali, a o zdrowiu przecież wie wszystko taki doktór. Uważa za kurwów, ale wszystkich się ich boi, wie, że mają nad nią władzę i dlatego przy nich nie przeklnie. Tego uczy J.


W związku z tym J. uważa, że istnieje grupy ludzi, którzy stoją nad nią, więcej wiedzą, wiecęj mogą i przed nimi należy spuszczać wzrok na dół i liczyć na to, że okarzą litość. Wierzy też, że i ona ma swoje miejsce na tej drabinie i że nie jest w stanie ruszyć się ani jeden stopień w górę. Zgodnie z czym profilaktycznie równa w dół. Matka utwierdza ją w tym przekonaniu. Powtarzała jej, podobny dobiera się z podobnym. Córka inżyniera z synem lekarzy, pamiętaj, znaj swoje miejsce w szeregu. Kiedy chciała rzucać każdą ze swoich najgorszych prac, nawet tą w której wyłapywała wystarczająco duże do uboju kurczaki w gospodarstwie, do którego musiała dojeżdżać 15 km matka lamentowała. Prosiła, żeby wytrzymała, bo gdzie znajdzie inną pracę, bo takie bezrobocie, bo bieda, bo młodemu trzeba kupić zimową kurtkę, a jej obcieli godziny i że jak jeszcze ty J. będziesz bez pracy to jak my sobie poradzimy. Zaciskała zęby i wmawiała sobie, że jest ok. Wkrótce i najgorsze prace w jej rejonie się skończyły. Polska A i B, a dla niektórych nawet Z. Wyjechała. Nie było wyboru. Mimo swojego stosunku do zmian, nie miała innego wyjścia.



Przyjechała do dużego miasta. Była przekonana, że tam zginie, że nie poradzi sobie, skończy na ulicy. Przez pierwsze miesiące czuła permanentny strach. Znalazła pracę. Niepewną, na standardowych dla pokolenia wolnej polski niestabilnych warunkach, zwanych czasami eufymistycznie elastycznymi warunki. Wykonywała wspaniałe dzieło, w budce z kurczakami i innym fast foodem. Wielkie to dzieło było, w sam raz dla kogoś z tytułem magistra kultury, piękna instalacja ze złotych korpusów na symbolicznych prętach, skwierczących w klimacie minimal music. Praca kilkanaście godzin na dobę, taka specyfika gastronomii, jakoś nie opłaca się robić zmian. Nie opłaca się też płacić za pracownika składek zdrowotnych, emerytalnych, rentowych i jakichkolwiek innych jakie istnieją. J. nawet się tym nie interesowała, nie było w niej żadnej nadziei na to, że może być inaczej, na to, że starczy jej do pierwszego, że kupi sobie buty, których nie potrzebuje i że kiedyś złoży podpis pod umową o pracę.
Minęło kilka miesięcy. W takim wielkim mieście mijają szybko. Życie J. też się zmieniło. Zmieniło się? No nie za bardzo. To nie Walt Disney. Do jej budki z kurczakami i zapachem zjełczałego tłuszczu nie przyszedł nikt kto zechciał by dać jej inne życie. A ona nie potrafiła sama go sobie wziąć. I ciągle się bała. Ten sam nieustępliwy strach.



Tylko czasem monotonnie kręcąc rusztem albo przecierając ceratę w biało-brązową kratkę zastanawiała się czemu nie może być inaczej. Kiedy nastąpił ten moment, w którym została sparaliżowana i przestała wierzyć w to, że może być mniej więcej po równo i tak by nikomu nie było przykro. I czy to na pewno był ten moment kiedy ktoś kto powinien był chronić i otaczać opieką powiedział o kilka słów za dużo. I które wracały po pięciu i po dzięsięciu latach i wracają nadal, z ostrością tak wyraźną jak by to było wczoraj. Ten sam ciemny pokój, brązowa lamperia, migająca jarzyniówka. I odłamki myśli, które nigdy nie powinny zostać wyartykułowane. A utkwiły tak głęboko jak odłamki lustra z Królowej Śniegu. Tylko, że za J. nikt nie idzie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz