poniedziałek, 24 października 2011

Dzied Maroz

Matka boska punkowa dość szybko oświeciła mnie, że wcale nie trzeba dużych pieniędzy, żeby oglądać świat. Trochę tego świata zobaczyłam, ze szczególnym naciskiem na stacje benzynowe, skłoty i domy znajomych. Zapomniane wartości, niezapomniane wrażenia. Bezinteresowność, gościnność, uczciwość i zaufanie wobec ludzi całkiem obcych, którzy później stawali sie przyjaciółmi. Albo i nie. Z niektórymi jedynie na sekundę krzyżowało się ścieżki, ale w pamięci będą oni na zawsze, bo skrzyżowania te były głośne, ruchliwe i pełne emocji.

Trochę w oparciu o zasadę „oko za oko, ząb za ząb”, która może nie jest super zasadą, ale jednak nie najgorszą, oddawałam błysk w oku za błysk w oku. Nie zawsze temu samemu oku, przeważnie innemu, ale bilans w przyrodzie się zgadzał. Złote serce za złoty ząb. Bozia nagradzała. Wczasować można było więcej. A lepiej jak jest więcej. Doświadczenie naucza i nagle człowiek orientuje się, że zamiast przypadkowego, gorączkowego poszukiwacza świata stał się całkiem wytrawnym wczasowiczem. Ma plan, plecak i przewodnik. Pozaznaczane atrakcje, przeczytanie anegdotki na temat miejsc najciekawszych, wysłuchane piosenki i obejrzane filmy. Wizję. Miejsca nabierają wielowymiarowości, wyobrażenia i fragmenty łączą się w super przyjemne konstrukcje. Słychać dźwięk zaskakujących w mózgu zapadek po skojarzeniu faktów, połączeniu kropek między literami wychodzącymi z białych kartek, unoszącymi się gdzieś pomiędzy kwiatami na parapecie a moimi okiem prawym i lewym, skupiającymi się na siatkówce, przeskakującymi z neuronu na neuron, żeby zalec w mało estetycznej mazi pod czaszką i tam czekać na swój moment.
Moment nastaje w lipcu. W mazi bulgoczą już nie tylko literki, nie tylko zdjęcia, ale też dźwięki, faktury, zapachy. Lipiec w Moskwie charakteryzuje się temperaturami, które zmuszają mój wzrok do szukania palm, niestety nie znajdują się. Maź bulgocze od gorąca i przeładowania danymi. Do jesieni wszystkie  elegancko się przegryzą i będzie można wyciągać z mazi smakowite kawałki.

Plac Czerwony to długo obrabiany kąsek, który z pewnością pierwszy raz musiałam widzieć w czerni i bieli na ruskim telewizorze, którego nazwy nie pamiętam. A jak Plac Czerwony to i Katedra św. Bazylego. Jej różnokolorowe kopuły są chyba najbardziej charakterystycznym symbolem Moskwy. Kojarzą mi się z wiadomościami, które mój ukochany dziadek oglądał zawsze o 19:30. Korespondencja z Moskwy i prognoza pogody. Dziadek lubi 4 pancernych i wojskowe piosenki. Jest najłagodniejszym człowiekiem jakiego znam, a jego uwielbienie do militarnych klimatów ma tylko i wyłącznie związek z tęsknotą za młodością. Jeszcze jedna historia o tym, że nic nie jest czarno białe. Zatem pamiętam siedzenie na dziadkowych kolanach w odległości 30 cm od telewizora wielkości szafy i zastanawianie się z jakiej bajki bohaterowie mieszkają w takim pięknym pałacu, z pękatymi wieżyczkami, które z całą pewnością musiały być wykonane z czegoś słodkiego. Musieli być to na pewno zimowi bohaterowie. Królowe Śniegu, Kai i Gerda, Dziadek do Orzechów i Królowa Myszy, a przede wszystkim niebieski Mikołaj, czyli Dzied Maroz, w granatowej szacie wyszywanej w srebrne gwiazdy i z długą siwą brodą. Oczywiście nad Katedrą św. Bazylego zawsze musiał padać najpuszystszy i najgrubszy śnieg jaki istnieje, ale lśniące płatki znikały cudownym sposobem parę milimetrów nad cukrowymi kopułami tak by jaskrawe kolory nie zniknęły pod biała skorupą.

Nie mogę się pozbyć wrażenia, że coś jest nie tak, kiedy katedra św. Bazyla wynurza się na końcu ulicy pomiędzy kablami elektrycznymi, zgiełkiem samochodów, barierkami odgradzającymi jakiś remont, lodówką z lodami Nestle i rwącym potokiem turystów zmierzających na Kreml. Wygląda trochę inaczej w promieniach palącego słońca niż w puszystym śniegu produkowanym przez wyobraźnię. Wydaje mi się też mniejsza. Ale mam tak chyba z absolutnie każdym architektonicznym symbolem, który przez lata rozrasta mi się w głowie, żeby gwałtownie skurczyć się w chwili materializacji przed moimi oczami. Dopiero kiedy stoję na Placu Czerwonym i z jego perspektywy oglądam Bazylikę i przeciwległy budynek Państwowego Muzeum Historycznego widzę je w całej krasie, można by rzec. Dopiero ta odpowiednia perspektywa pozwala zobaczyć całą wielkość i potęgę. Sztuczka, złudzenie optyczne. Lepsza rzeczywistość zależy od kąta pod którym światło wpadnie nam przez źrenice.



Nie myślę o tym, że na Placu koronowano carów, nie myślę o babuszkach, które handlowały tutaj markowką i kaszą jakieś kilka setek lat temu. Nie myślę również o manifestacjach pierwszomajowych ani o paradach wojskowych. Nie myślę o fajerwerkach sypiących się na Katedrę św. Bazylego w mroźną, Sylwestrową noc. Nie myślę też o zimnej, woskowej lalce z sinymi palcami leżącej w Mauzoleom Lenina, która to niby tym Leninem jest. O nim pomyślę innego dnia, kiedy zostawimy wszystkie nasze niepożądane przedmioty w postaci aparatu, przewodnika i kanapek w płatnym depozycie, wyczekamy swoje (dobre godziny) w kolejce, dowiemy się, że chińscy turyści są szalenie komunikatywni, a potem przedrepczemy w ciągu jakiś 30 sekund przez mroczne Mauzoleum dookoła marmurowego wyrka, na którym spokojnie leży sobie wódź rewolucji. Moja uwaga bardziej skupi się na poważnych twarzach młodych żołnierzy, którzy muszą bez najmniejszego ruchu stać w tym zimnie i półmroku, na baczność, z kamienną twarzą. Co oni sobie myślą? Że dobra im się fucha trafiła czy wręcz przeciwnie?


Nie myślę też o tym, że to na placu Czerwonym na Łobnoj Mestie ogłaszano wyroki śmierci. Nie wiem też, że jedyny pomnik na tymże Placu przedstawia Kuźmę Minina i Dmitrija Pożarskiego, którzy podczas okresu Wielkiej Smuty pomogli Rosjanom wyprzeć Polaków z Moskwy, a to przecież właśnie Polacy jako jedyni podbili wielką Moskwę, ale i tak Rosjanie nas tam całkiem lubią. Nie myślę też o żądnych krwi carach ani o komuchach wysyłających ludzi do łagrów ani o skorumpowanych politykach, którzy siedzą tuż obok, szczelnie otoczeni czerwonymi murami Kremla. Myślę o moim dziadku, dla którego wycieczką życia było stacjonowanie w Słubicach i Ustce podczas służby wojskowej i o mojej babci, która w swoim życiu odwiedziła Koło, Konin, Warszawę, Słubice, no i Łódź. I wszystko. Cały świat.

Mała dziewczynka, 30 cm od śnieżącego, czarno-białego telewizora z widokiem bajkowej bazyliki na ekranie, u dziadka na kolanach czuła się szczęśliwa. Ja, ponad tysiąc kilometrów od domu z widokiem Katedry św. Bazylego przed oczami, chyba też.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz