Lubię przysłowia, będące mądrością
narodów, mimo że często łgają bez żenady. Na przykład te o
szczęściu. Bo co ma powiedzieć osoba co ani w kartach ani w
miłości? A do tego w totolotka nawet nędznej trójki nigdy
przenigdy nie ustrzeliła? Może powtórzyć wieczne i uniwersalne
pytanie jak żyć. Albo z dużym wysiłkiem znaleźć dziedzinę, w
której fart i fuks stoją po jej stronie.
Ja na ten przykład mam szczęście w
dziadkach. Jeden i drugi udali się jak drożdżówki na mleku
sojowym i możeta mi ich zazdrościć. Do tego w wieku kiedy
coraz większa część moich znajomych zajmuje się produkowaniem dzieci,
narzekaniem na nieuchronnie nadchodzącą siwość włosów czy też
rozpaczliwym udawaniem wiecznej nastoletniości ja nadal posiadam
dziadków w liczbie 2 i do tego babcię na dokładkę.
Oprócz wartości samej w sobie, czyli
tego, że po prostu są, to obaj są super fajni. Jeden dziadek jest
wersją rozważną – od nauki wiązania sznurowadeł, sprawdzania
czy znam tabliczkę mnożenia i czy na zimę zakupiłam ciepłe
obuwie (tak, w końcu zakupiłam, to chyba dorosłość), a drugi
wersją romantyczną – od śpiewania piosenek, przynoszenia do domu
jeży, ptaków i innej dzikiej przyrody i rozkminiania w jakie
kształty ułożyły się chmury.
I jakiś czas temu dziadek od chmur
miał wypadek. Dość chujowy wypadek z samochodem w roli głównej.
Szedł sobie bogu ducha winien po pasach, a jakiś (tutaj wpisałabym
wszystkie przekleństwa i brzydkie słowa jakie znam) wjechał w
niego z prędkość, która chyba niewiele miała wspólnego z
przepisowym 50 km/h. Sytuacje graniczne mają to do siebie, że poza
lamentem, płaczem i załamywaniem rąk prowadzą zawsze do jakiejś
refleksji czy innej grubszej rozkminy.
W przypadkach wypadków motoryzacyjnych
(których jest stanowczo za dużo i są za złe i każdy kto jeździ
za szybko, pijanie, mocno zmęcznie czy w inszy sposób
nieodpowiedzialnie jest dla mnie szmaciarzem i powinie się wstydzić,
srogo wstydzić), w każdym bądź razie przy poważnym wypadku
pojawia się całkiem prosta myśl: o matko, przecież już go mogło
było nie być! a chcę przecież, żeby był!
I potem myśl, że no na ten przykład
taki dziadek niby jest, a jakby go nie było, bo zawsze trochę taki
jest na zaś. Bo tu kuszą te wczasy, rozrywki, wydarzenia kulturalne
i wydarzenia chamskie, a koleżeńskie, przez co równie atrakcyjne.
A tu trzeba czasem do pracy iść, coś w szkole oddać, czyn
społeczny jakiś wykonać, ciucha kupić, fesjbuka polajkować. A dziadek czeka, dzień drugi trzeci, tydzień
pierwszy i dziesiąty, a nam ciągle nie po drodze.
A potem się dostaje wypadkiem w łeb i
człowiek jakby od tego mądrzeje, rzuca te wszystkie niecierpiące
zwłoki super pilne pierdoły i dobrze na tym wychodzi. Bo jak
człowiek postępuje tak jak trza to mu się robi tak dobrze w środku
jak po wypiciu herbaty z cytryno w listopadowe popołudnie.
I w ogóle okazuje się, że ze starymi
ludźmi jest fajnie! Nawet jak są starzy, schorowani i do tego
powypadkowi. Pewnie dlatego, że mają po prostu wyjebane na wiele
spraw, nie zależy im już na robieniu wrażenia, mają większy
dystans do wszystkiego i wiedzą, że nie pozjadali wszystkich
rozumów i że już ich nie zjedzo. Za to mają trochę tego co się
nazywa mądrością życiową i taką właśnie niegłupią anegdotkę
usłyszałam przy obróbce porzeczek.
Mniejsza o te porzeczki,
przemyślenia rolno-spożywcze innym razem. W każdym bądź razie
robię sobie te przetwory i wiem, że lubię robić te przetwory, tak
jak lubię robić w ziemi i patrzeć jak rośnie groszek czy inna
fasolka. Tylko, że los jakby się ze mnie podśmiechuje i se szydzi:
taka z ciebie wieśniareczka za pinć groszy, niech ci te powidła
się przypalą, niech krzoki pousychają, a groszek niech zgnije. No
i tak się trochę czasem dzieje, że słoiki się psują, a zioła
na parapecie usychają.
Żalę się więc dziadkowi, że tu
stres, bo nie wiadomo czy porzeczka się dobrze zawekowała i czy
dotrwa do wiosny, a on mi opowiada historię o swoim pierwszym
motorze WFMce. Że se kupił ten wymarzony motór i pojechał na
pierwszą wyprawę i cośtam się popsuło (5 razy próbowałam
zapamiętać co, żeby pięknie to zaprezentować w tej historii,
niestety budowa motoru jest dla mnie nie do przejścia). No to jak
się zepsuło to wiadomo trzeba naprawić.
Dziadek wziął powykręcał śrubki,
powyciągał części i tak pooperował swoją WFMkę, że wał
(czymkolwiek by nie był) przy tym wyciąganiu, oglądaniu rozwalił
się na amen. W międzyczasie się okazało, że to co popsuło się
wcześniej to wcale nie było popsute, cośtam się ino zalało i
wystarczyło poczekać czy wyczyścić i szkody by nie było. A wał
już był poważnym problemem. I dziadek musiał udać się z prośbą
finansową do swojej mamy, a mojej prababki o wspaniałym imieniu
Kordula. Oznaczało to jakieś 20 parę kilometrów dygania na
rowerze przez las. Następnie na tym samym rowerze musiał się udać
50 km do większego miasta, żeby ów wał zakupić. Nie mówiąc już
o tym, że tymi polnymi drogami, z wałem w torbie musiał wrócić.
Nie muszę dodawać jak go krew
zalewała na myśl o własnej głupocie, że tak se ten ukochany
motór popsuł. Wał przywiózł, zamontował i jeździł. I tak się
nauczył tych mechanicznych sztuczek, że i ten motór i każdy
następny i mój ukochany traktor Władimiriec T-125 zwany
pieszczotliwie Ruskiem i obecne dziecko – małego fiata naprawia
sam i wychodzi mu to bardzo dobrze.
Jak już pisałam ta historia z WFMką
dotyczyła akurat tego czy dżemor na zimę się uda czy może
pokryje się niechlubną pleśnią. Ale była w niej głęboka
mądrość, co najmniej taka jak w młodzieżowych filmach o kung-fu.
Tak, młodzieżowe filmy o kung-fu uczą nas, że należy słuchać
siwych ludzi i że nigdy przenigdy nie należy zrażać się porażką.
Zawsze należy nieustępliwie robić to co się lubi.
Wracając do współczesności, ale
jednak w stylu vintage. Wprawdzie nie do końca rozumiem o co chodzi
w obowiązującej subkulturze (?) hipsterskiej, bo jak się wydaje
jej głównym wyznacznikiem jest snobowanie się, a tego nie lubimy.
Snobowanie jest dla bucy i nie jest fajne. Ale z drugiej strony
snobowanie się na fajne rzeczy wydaje się być jednak ciut lepszym
od naturalnej i szczerej akceptacji dla rzeczy niefajnych.
Zatem na bazie lansowanie się na bio
produktach, wege burgerach, kinach studyjnych, spotkaniach w plenerze
jest szansa na snobowanie się starymi ludźmi. Bo starzy ludzie są
vintage, bo mają luz, bo naprawdę nie muszę przejmować się
opiniami innych, bo mają masę ciekawych historii i tysiące
fantastycznych bibelotów i oldchoolowych fatałaszków poupychanych
w meblach na wysoki połysk. A tak na poważnie to cywilizacja nam
chyba sporo odebrała jeśli chodzi o relacje międzyludzkie, ale
dała nam ten ajfony i inne pudełeczka z darmowymi minutami i to
trochę wstyd ich nie wykorzystywać na telefon do dziadka/babci. Bo
oni czekają długimi godzinami na dzwonek od nas. Ja do dziadka
Mariana dzwonię dzień w dzień bez wyjątków. A Ty kiedy ostatnio
dzwoniłaś/eś do babci Stasi czy dziadka Mietka? A jak ktoś nie ma
własnych to se powinien przysposobić jakiś staruszków. Dokładnie
tak! Bo dobrzy starzy ludzie nie są źli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz