piątek, 16 grudnia 2011

Пространство




Tamtego wieczoru długo rozmawialiśmy o kosmosie. O odległościach nie do przemierzenia. O latach świetlnych. Zaginaniu czasoprzestrzeni. O wielkich statkach kosmicznych, które właściwie niczemu nie służą. Zadziwiająca jest potrzeba ludzkości w wymyślaniu tak dziwacznych rzeczy jak kupa blachy mająca dolecieć na księżyc. Ty mówiłeś, że patrząc na to jakie to są niebotyczne sumy, które by można jakoś rozsądne spożytkować, głodne dzieci nakarmić, drzewka zasadzić to wiadomo, ale że z drugiej strony te marzenia o nieodkrytych planetach, o innych formach życia, o gwiazdach, że coś jest w tych marzeniach i że to dążenie człowieka do poznania tajemnic jakoś ci imponuje. 









Ja wypominałam Łajkę. Ty mówiłeś, że Biełka i Striełka były lepsze, bo wróciły. Jakby była w tym jakaś ich zasługa. A przecież ani Łajka ani Biełka ani Striełka ani tym bardziej my nie mamy żadnego wpływu na nasz los.







Potem wyobrażaliśmy sobie, że zamieszkaliśmy na Bajkonurze. Teleportowaliśmy nasz dom do Kazachstanu i postawiliśmy go na budzie Łajki. Nie oszukujmy się, ona już nie wróci. Nigdy. My za to pięknie się tam urządziliśmy. Co piątek jeździliśmy do Leninska po zakupy, a raz w miesiącu na wieczór poetycki do domu kultury Kosmonauta i wcale nam nie przeszkadzało, że jedynym punktem programu była recytacja wiersza przez weterana wojny w Afganistanie. 

Później Ty wyszedłeś po samogon, a ja szukałam Cię przez całą noc.




poniedziałek, 12 grudnia 2011

Zwierzę bezprzymiotnikowe

Paul Francis, raper z Providence w Rhode Island nie bez powodu przybrał pseudonim Sage. Typ ma łeb na karku i zawsze sypnie jakąś mądrością. Ostatnio zapodał taką: >>Dogs are "man's best friend" because we were able to break their independent spirit. And men love stuff like that.<< Ambiwalencja. Najlepsi przyjaciele nie są od tego, żeby coś w nich łamać. A pieski i kotki to w ogóle kocham odkąd sięgam pamięcią. Pieski i kotki kocha też cała Polska i jakieś mniej więcej pół świata, co najmniej pół. Pomijając jakieś patologiczne przypadki wleczenia psa husky za autem dopóki nie odpadła mu głowa, pomijając psy porzucone w lasach, koty zakatowane przez dzieciaki i jeszcze kilka innych patologii to kochamy zwierzaki. Patologie wobec psów i kotów spotykają sie z dużym oburzeniem opinii społecznej, wyrażającym się chociażby przez Marsze Nie-milczenia. Celebryci fotografują się ze swoim pupilami i w dobrym tonie jest podkreślanie miłości do swojego Miśka czy Reksia.


Jednak kwestia zwierząt domowych nie jest taka oczywista. Pupile są od nas całkowicie zależni i podporządkowani. Są niewolnikami. W prostej interpretacji można stwierdzić, zwierzę jest żywą istotą, która ma prawo do bycia wolną. Więzienie jej nawet w najlepszych warunkach nadal jest zniewoleniem. Tym bardziej, że często to co postrzegamy za dobre warunki niewiele ma wspólnego z naturalnymi potrzebami zwierzęcia. Rozmnażanie zwierząt dla rozrywki, dla naszego dobrego samopoczucia jest nie w porządku. Wszystkie hodowle psów, rasowe koty, wystawy, selekcja zwierząt – wszystko to wydaje mi się wielce wątpliwe z moralnego punktu widzenia. Szczególnie w świetle tego, że wg raportu NIK z 2011 w samym tylko bytomskim schronisku umarło 2 138 zwierząt, można sobie to przemnożyć na skalę zjawiska w Polsce. Zatem rzeczywistość jak na razie trochę rozwiewa dylemat czy możemy traktować zwierzęta jako swoich towarzyszy, ograniczając im możliwość zaspokojenia naturalnych popędów w zamian za opiekę i niezłe warunki. Mamy opcje przygarnięcia zwierzęcia, które potrzebuje pomocy, nie napędzamy biznesu rozwodowego, właściwie ratujemy psiaka czy kota przed śmiercią/wegetacją w ciasnym boksie, a sami zyskujemy pupila. Prosta kalkulacja. Życie kontra śmierć. Wygrywa życie. Przepełniony boks w schronisku kontra ciepły kocyk przy łóżku kochającej pańci. Wygrywa kocyk. Ale przechodząc od praktyki do teorii. 

Mam psa. Pies jest oczywiście z odzysku. Z przytuliska fundacji Azyl. (Polecam Fundację http://fundacjaazyl.eu/). Pies jest nażarty, wysikany, zaszczepiony, zdrowy, ma swoją obróżkę, legowisko, obietnicę dożywotniej opieki i chyba jest całkiem zadowolony. Mimo to od czasu do czasu (a może jednak time after time – raz za razem) nawiedzają mnie niesamowite wyrzuty sumienia wobec niego. Patrzę jak śpi i myślę, że musi być strasznie znudzony swoim życiem. Prawie cały dzień siedzi sam, w czterech ścianach i co on ma tam robić. No śpi, pochłepcze wody, zje chrupka. Przeskoczy z fotela na podłogę, z podłogi na moje łóżko, pokręci się. Spacer nie za długo, nie ma czasu. Pies powinien się wybiegać, ale ucieka, ale może wpaść pod samochód, może pogryźć się z innym psem. No nie ma gdzie się wybiegać. Chodzimy. Chodzimy po szarych chodnikach, przy ruchliwej ulicy. On się szarpie, ja się złoszczę, no ale chodzimy. A może w tym momencie właśnie wolałby spać, a fazę na bieganie ma od godziny 11:30 do 13:45. No może na przykład wtedy ma, ale nie może, cały swój rytm dobowy musi dopasować do mojego. Także tutaj wpisujemy minus, funkcjonowanie zgodnie z własnym rytmem, se ne da. Patrzymy dalej. Obcowanie z przedstawicielami własnego gatunku. Pies pochodzi od wilka, wilk jest zwierzęciem stadnym, pies w związku z tym też. A jakie stado ja mu zapewniam? No ja i on to nie stado, poza tym nie możemy dotrzeć się z hierarchią, niby ja decyduję, ale na drabinie jestem jakby niżej. Coś nie gra. A innych psów, z którym mógłby się pobawić nie ma. Na spacerze raczej średnio. On na smyczy, Burek na smyczy, napięcie a nie przyjazne fluidy. Ja sie boję, że zaraz któryś któregoś użre, pani z naprzeciwka też, no nie pobawią się. Dalej rozkminiam potrzeby mojego psa i jest coraz gorzej. Fundament piramidy Maslowa, potrzeby fizjologiczne. Fizjologia jak najbardziej znajduje zastosowanie u zwierząt, chociaż myślę, że i coś z wyższych poziomów im się należy. Pozostańmy jednak na tym najbardziej podstawowym poziomie – mamy jedzenie (ok), wodę (ok), tlen (ok), sen (aż za dużo), potrzeby seksualne (ups!). No właśnie. Pies nie najmłodszy, ale nadal w sile wieku i wyglądający na całkiem jurnego. No i co zrobić z tym fantem, że pies może chciałby sobie poruchać. Mam mu kupić lateksową sukę? Pewnie by się nie nabrał. Pojawia się pytanie. Czy pies uświadamia sobie swoje potrzeby i czy może frustrować się tym, że nie mogą one zostać zrealizowane. Patrzę na mojego psa kiedy śpi, śni mu się coś, przebiera łapami, przewraca oczami, marszczy pysk. Nie dowiem się jaka projekcja obrazów i emocji w nim zachodzi kiedy tak sobie leży na boku i pochrapuje od czasu do czasu. Może wyobraża sobie sukę sznaucera, o czarnej lśniącej sierści, dwa razy większą od niego, która spotkaliśmy dwa dni temu na spacerze. A może łamie mu sie serce za wilczycą-kundlicą, która mieszka dwa bloki dalej? Z pewnością ani jedno ani drugie. To tylko ludzka tendencja do antropomorfizacji i oceniania wszystkiego przez własny pryzmat. Jednak pytania pozostają. Czy nie uświadomione pragnienie może być źródłem cierpienia? Zdaje się, że tak, tym bardziej, że problem nieuświadomiony to problem nie do rozwiązania – tak to działa w świecie ludzi, a w świecie zwierząt nie-ludzkich? I skąd mamy tą pewność, że zwierzęta nie uświadamiają sobie własnych potrzeb?



Jest też druga strona medalu. Zwierzęta chyba bywają szczęśliwe z człowiekiem. Przynajmniej tak to wygląda. Kontakt z opiekunem sprawia im ogromną przyjemność. Merdają ogonami, robią maślane oczy, szturchają nosem. Ale to przede wszystkim człowiek zyskuje na kontakcie z nimi. Zwierzęta łagodzą samotność, człowiek czuje się potrzebny – szczególnie w przypadku starszych osób pies czy kot może być jedynym towarzyszem wolno płynących godzin. Zwierzęta uczą odpowiedzialności i wrażliwości – to istotne dla dzieciaków, w zasadzie dla wszystkich istotne.




Zwierzęta są też życiem w pigułce. Szczur żyje ok. dwóch lat, w super przyspieszonym tempie przerabiamy dzieciństwo, młodość, dorosłość i starzenie się. Starzenie się i umieranie. Coś strasznie naturalnego. Strasznie! Trudne, może najtrudniejsze przeżycie, ale przecież super ważne. Możemy pogadać o sraniu i ruchaniu, pożartować sobie, ale nie o śmierci. Śmierć mógłby załatwiać ktoś za nas. I do pewnego wieku tak jest. Śmierć dziadków ogarniają rodzice i firma pogrzebowa. Przeważnie. Chronią nas, ale czy na pewno?
Kiedy myślę logicznie to uważam, że zwierzęta są jednostkami, którym należy się prawo do ich własnego życia wolnego od cierpienia, prawo do bycia wolnym. Są kwestie kiedy nie podlega to dyskusji. Zabieranie zwierzętom życia po to, żeby je zjeść czy się w nie ubrać jest poza moim zakresem wyobrażeń. Rozmnażanie rasowych zwierząt, żeby móc przyszpanować czy nie wiem co tam jeszcze (udowodnić sobie, że chart afgański czy inny wyżeł da radę w M3 na 4 piętrze), kiedy setki tysięcy potrzebujących psów i kotów czekają w schroniskach wydaje mi się cokolwiek nie fair. Ale nie wiem czy powinniśmy całkiem odcinać się od kontaktu ze zwierzętami. Może jednak korzyści są obopólne?

czwartek, 1 grudnia 2011

Suweniry



Małe kaczki i dużo książek to najważniejsze motywy mojego dzieciństwa. Jako osoba nie dorastająca do wysokości stołu byłam super. Stół też był super, masywny, drewniany, magiczny. Podobno każdego roku w Wigilę, a może w jakieś inne, bardziej pogańskie świeto odpowiadał na pytania. Stukał o podłogę i w zależności ile wydał dźwięków taka była odpowiedź. Ja nie potrzebowałam z nim gadać, bo wszystko wiedziałam najlepiej i teraz myślę, że to wtedy miałam rację. Za to babcia miała to rozkminione, te rozmowy ze stołem. Niestety niedługo potem magia stołu została uśmiercona przez wymianę gwoździ drewnianych na metalowe. Stół stał się zwykłym meblem, a magii trzeba było szukać gdzie indziej.

Na całe szczęście wystarczyło przejść przez podwórko, do zawalającej się szopy gdzie tworzyły się cuda natury. W kruchej skorupce z galaretowej masy tworzyło się życie. Jeszcze nie za bardzo umiałam mówić, więc szarpałam babcię za spódnicę, żeby chodziła ze mną sprawdzać czy już. Zupełnie nie mogłam skumać, że za tydzień to nie to samo co za kwadrans i cały czas krzyczałam, że kaczki koja i że idźmy sprawdzić. I wszyscy się zastanawiali, że co to za koja z tymi kaczkami, a ja im chciałam powiedzieć, że kocham te kaczki i że w związku z tym niech się nie dziwią, że co moment muszą mnie tam prowadzać.

Potem wracałam do miejsca gdzie było bardzo mało magii, za to dużo szarości, fabryk i betonu. Zdarzały się tam tajemnicze motywy, ale raczej na poziomie dreszczowca dla młodzieży. Na dzielni był nawiedzony dom, trochę zapomnianych miejsc do szlajania się i ogromna szkoła pełna zakamarków. Na geografii siedziałyśmy z N. w ostatniej ławce, w środkowym rzędzie i wodziłyśmy palcami po różnych mapach. N. opowiadała mi jakie miejsca marzy się jej odwiedzić. Ja z absolutną pewnością twierdziłam, że mi świata nie potrzeba, ino te kaczki. Ale los nas wyśmiał. N. zrosła się z szarym miastem, a mnie zaczęły prześladować mapy. I suweniry z podróży. Skrawki biletów, opakowania po cukierkach, wejściówki do muzeów. Przebłyski wspomnień i skojarzeń. Nawet tak pamiątkowe pamiątki, że jak nie dla mnie. Matrioszki z Rosji. Klasyk. Obowiązkowa lala w lali. Musiała być i koniec.
   



Wszystko to przypomina mi o tym, że istnieje insze życie, więcej światów. I jeśli one są daleko i nie ma na nie możliwości, ani sił, ani pogody to nic, bo są książki. O tym też dowiedziałam się w wieku lat sześciu, czyli wtedy gdy tak dużo rozumiałam ze świata. Nie miałam mózgu rozpieprzonego przez Internet i potrałiłam skupić się na liniowym rozwoju akcji. Zdecydowanie po stronie czarów było wciągnięcie się w rzędy czarnych literek na tyle, żeby nie zwracać uwagi na nic dookoła. Widzieć za oknem palmy zamiast latarni, czuć pod stopami piasek, a nie burą wykładzinę i wąchać orientalne zapachy zamiast gotowanej przez dziadka pomidorówki. To były czasy. To se ne vrati.   



Ale książków dalej koja. I uznaję ich za top klas spośród przeróżnych suwenirów. W Rosji gdzie wszystko jest drogie, kniżki pozostają tanie jak borszcz. Popularne są mega tanie wydania klasyki, które stoją przy kasach w supermarkecie i można kupić je sobie zamiast batonika. Taki "Mistrz i Małgorzata" zamiast czekolady pewnie działa równie dobrze na szare komórki co magnez. Albo książka o Wysockim z kiosku przy dworcu, kupiona za ostatnie kopiejki. Albo książka o Wiktorze Coju z grupy Kino, której piosenki towarzyszyły mi od maja tego roku. Dobra to była niespodzianka natrafić na nią w jednej z księgarni na Newskim Prospekcie.


Ale i tak najważniejsze i najtrwalsze suweniry zostają w głowie. Jeśli miejsce potrafi się tam zadomowić i wracać przy najmniejszym skojarzeniu to znaczy, że podróż była z tych lepszych. I że wcale się nie skończyła.



wtorek, 22 listopada 2011

Veganskoe na wsjegda!

Wczasy to wczasy. Bułka to bułka. Zwierzok to zwierzok – nie jedzenie. A jeśli jeszcze człowiek mieści się gdzieś w środkowych rejonach drabiny społecznej, czyli na pozycji całkiem uprzywilejowanej, która daje mu niezłą świadomość i możliwość wyboru to od weganizmu urlopu sobie nie robi.
Na takie urlopy oczywiście szkoda sensu, a wegańska gastroturystyka jest atrakcją samą w sobie, nawet dla osób nie specjalnie kulinarnych. Znajdowanie nowych produktów, lokalnych smaków, wyjaśnianie, że bez mjasa, malaka i jajc proszę, pozwala wniknąć w rzeczywistość na poziomie życiowym, który jest o niebo ciekawszy od poziomu zorganizowanej wycieczki, kolorowego folderu i przyhotelowej restauracji.
Wschodnią egzotykę w stylu radzieckiego filmu można spotkać... w Wilnie. Przecudny sklep, który za pomocą dwóch plastikowych stolików udaje piwiarnię (żeby nie powiedzieć pub), bo po którejś godzinie alkoholu nie wolno sprzedawać w sklepach, a tylko i wyłącznie w lokalach. W sklepie juka, smażone w czosnku i oleju chlebki, bogaty wybór alkoholu i smutnych, ususzonych ryb. Tak tak, ryba to też zwierzę i go nie jemy. Nie suszymy również. Strasznie to dziwny eksperyment taka suszona ryba. Muzeum osobliwości. Niemniej jednak sklep super. W pobliżu kasyno i specyficzne postaci sunące w mrokach litewskiej nocy.



Natomiast egzotyka w Moskwie to egzotyczna egzotyka. Chyba łatwiej odbyć tam kulinarną podróż dookoła świata niż zjeść jakąś tradycyjną potrawę. Biorąc jeszcze pod uwagę, że wymagamy, żeby tradycja została uzupełniona o etykę to do wyboru zostaje nam swojskie tofu u Chińczyka, kuchnia indyjska, która z reguły jest wegetariańska no i oczywiście kombinowanie. Najbliżej kuchni rosyjskiej, a do tego proletariackiej, bo najtańszej znajdziemy się w lokalach typu "Stolowaja". "Stolowaja" to taki bar mleczny ze szwedzkim stołem. Nakładamy sobie na talerz takie specjały jak kasza gryczana i sos grzybowy, dokładamy surówkę z kapusty, dokładamy kompot "zupełnie taki jak w ośrodku wczasowym Jantar w Ustce" płacimy niewielkie jak na stolice Rosji pieniądze i jemy zdrowy obiad. Przy każdej potrawie jest cena albo za 100 g albo za sztukę, więc można sobie przekalkulować. Tak czy siak wszędzie wychodzi dużo pieniędzy za mało jedzenia poza widocznym poniżej tofu, które zostało odkryte w Petersburgu na Wyspie Wasiljewskiej i stało się nieodłącznym towarzyszem, bo było go dużo za niedużo, a do tego dobre bardzo. 




Popularne są też sieciówki. Jeżeli chodzi o "Stolowyje" to reprezentuje je seria przybytków z najgorszym dizajnem świata, który bardziej pasował by do stanu Colorado niż do Moskwy, ale trzeba im oddać, że żarcie mają w porządku. Zatem jeśli nie wystraszy was krowa czająca się przed wejściem ani wszechobecne łaty to z pewnością uda wam się skomponować całkiem niezły wegański posiłek. Obsługa jest miła i pomocna, więc mimo tego, że jest to lokal, w którym podają też mięso nie ma problemu z wytłumaczeniem, że interesują nas dania bez niego i bez mleka i bez jajek itd. 



Pozostając przy sieciach to najwięcej miejscówek w Moskwie ma Dżagannat. Kuchnia różna, udająca głównie indyjską. Bo i knajpa w klimacie mocno uduchowionym, uloteczki, broszurki, propaganda ;) Ale lokal ładny, przestronny. Jedzenie do wyboru tak jak w "Stolowoj", ale więcej cacek, ceny niestety też wyższe. Na duży plus to, że wegańskie rzeczy zostały oznaczone zielonym kolorem dzięki czemu można uniknąć rytuału pytania. Z ciekawostek: pieróg na zdjęciu miał smak herbaty. Łiiird!


Jest też jeszcze jedna sieć, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, z bardziej tradycyjną kuchnią i sporym wyborem wegańskich specjałów. Gulasze warzywne (w tym z rosyjskiego króla lata kabaczka!), wybór wegańskich surówek (w tym spotykanej na wschód od naszej granicy morskiej kapusty, czyli glonów o zapachu ryby, mających jednak swój niewyjaśniony urok i moc zdrowych składników odżywczych), a także wybornego strudla do wyboru z jabłkami lub makiem.








Popularną sieciówą, którą spotyka się właściwie na każdym rogu jest Kroszka-Kartoszka. Niestety poza uroczą nazwą nie ma ona za wiele do zaoferowania. Myślę, że jakieś frytki czy pieczone ziemniaki mogłyby się tam znaleźć, ale generalnie szału nie ma. Ceny oczywiście też metropolitalne.



Niestety, z takimi cenami należy się szybko pogodzić, bo takie są właściwie wszędzie. Moskwa jest droga. Kabaczek jest tani. Jemy dużo kabaczka. Kabaczek jest super! Zdrowy, witalny i sezonowy. Nawet kartoszka jest droższa niż kabaczek. Ale i na ziemnioki sobie pozwalamy, w końcu wczasy to wczasy. Poznajemy też jedno szalone miejsce, gdzie wszystko jest duuuuuuużo tańsze. Sklep nazywa się "Narodnyj", ale nie jest prowadzony przez naród rosyjski, bardziej przez przybyszów z licznych republik. Zdjęć w środku robić nie można, co nasuwa wniosek, że nie wszystko odbywa się tam do końca legalnie. W Narodnym panuje ścisk, harmider, atmosfera w klimacie reality show w stylu: ile nakładziesz do wózka w ciągu 10 minut to twoje. Olbrzymie kolejki przy kasach, towar  wszelaki, w końcu tanie owocki, bo owocki w Moskwie koszmarnie drogie, a w Narodnym można się wszystkim nacieszyć. Ważymy pełne siaty u przepięknej pani z kompletem (caluśkim kompletem, góra-dół) złotych zębów, nie martwiąc się, że zapasy rubli gwałtownie się skurczą. Dorzucamy jeszcze jakieś fanty i w chwale zwycięstwa opuszczamy arenę Narodnego. 

Narodnyj jak Moskwa, zatłoczony, wypełniony mieszaniną intensywnych zapachów i pulsujący życiem. A na prowincji jak to na prowincji, cisza spokój. Babuszki oferują skarby tamtejszych lasów - kurki, poziomki, jagody, a także własnoręcznie przygotowywane przetwory - z bezbłędnymi ogórkami małosolnymi na czele. Wszystko jest uporządkowane, nikt się nigdzie nie pcha ani nie śpieszy, zapachy są intensywne, ale rozdzielone. Ogórki pachną ogórkami, poziomki poziomkami, a tuz obok można napić się wybornego kwasu prosto z beczki.



Super, że kwas nie został wyparty przez jakąś psiuczkę jak pogardliwie mawia mój dziadek o tych różnych przesłodzonych napojach gazowanych. Kwas trzyma się mocno i można go kupić właściwie wszędzie. Spotykamy go zarówno w staroświeckich beczkowozach na bazarkach jak ten powyżej, w budkach przy każdej atrakcji turystycznej, jak i w butelkach okupującego półki rosyjskich sklepów. Niestety nie każdy kwas opiera się na tradycyjnej recepturze i nie każdy jest wyborny, ale to że tak potrafi się różnić jest w zasadzie zaletą, bo można próbować, degustować, porównywać. Poza tym doskonale gasi pragnienie, co jest dużym plusem przy tropikalnych upałach jakie panują latem w centralnej Rosji. 


Poza kwasem charakterystyczne dla naszych wschodnich ziomków są dania postne. W Rosji (również na Białorusi czy Ukrainie) przestrzegają postu porządnie, wyłączając z diety produkty odzwierzęce, z czego oczywiście weganie korzystają. Poza postnym majonezem, który jest robiony na bazie mleka sojowego można natrafić na całkiem szeroką gamę słodyczy. W żelaznym zestawie znajdują się ciastka owsiane, które praktycznie zawsze są wegańskie (chociaż skład warto sprawdzić). No i chałwa. Rosyjska (białoruska i ukraińska) chałwa jest robiona ze słonecznika i często występuje z dodatkami typu rodzynki, orzeszki, kokos. Zupełnym szałem są produkty czekoladopodobne. Batoniki czekoladowe z nadzieniem (których poszukujemy po całej Moskwie, żeby znaleźć je w końcu w przejściu podziemnym przy stacji Kitaj Gorad, gdzie zostają wykupione w ilości hurtowej) oraz cukiereczki smakujące jak dzieciństwo, czekoladowymi "Michałkami". Z tradycyjnych wypieków trafia nam się kulebiak. Najbardziej tradycyjny z tradycyjnych i najbardziej postny z postnych, bo zakupiony w przycerkiewnym sklepiku w świętym mieście Siergijew Posad. Kulebiak wypieka się z ciasta drożdżowego. Nadzienie pewnie może być różne, nam trafia się z kapustą oraz z jabłkami. Pycha!






Postna szama fajna sprawa. A i sam weganizm w dużych aglomeracjach jest kojarzony, a w Petesburgu działa nawet miejscówka pod szyldem Vegan Club. Ekipa organizuje tam koncerty, spotkania, no i oczywiście różne działania na rzecz zwierząt. Łapiemy się na jeden z koncertów, na którym jedzeniowo króluje wege fast food - sojowe parówki szału nie robią, ale za to można napić się czaju po taniości. Nie ma co narzekać, super, że taka miejscówka jest i oby była jak najdłużej i coraz lepiej funkcjonowała. 


Herbata oczywiście super ważna sprawa. Czaj jest dobry w gościach i w domu. I na chodniku również. Rosyjska herbata zawsze kojarzyła mi się z czarną herbatę z cukrem (o dokładnie taka jak na zdjęciu!) i z pięknym samowarami i filiżaneczkami w róże ze złotą obwódką. To taka moja mitologizacja herbaty, bo wśród samych Rosjan jakiegoś szału na czaj nie obczaiłam.


Szałowo natomiast wyglądają przechowalnie arbuzów, które kuszą na spalonych słońcem ulicach stolicy. W rosyjskich arbuzach frustrujące jest to, że nie można kupić sobie kawałeczka na teraz zaraz już. Albo bierzesz pani całego albo nie bierzesz, kto to widział rozkrawać. Wszystko albo nic!


Zatem już wszystko. I pozostaje powtórzyć za napisem na petersburskim murze:

poniedziałek, 31 października 2011

Genius loci

Pewnego dnia zdaję sobie sprawę z tego, że chociaż nic a nic się nie zmieniłam to nie jestem ani trochę taka jak mi się wydawało. Okazuje się, że nie jestem obojętna na sprawy, które wydawały mi się bardziej niż nieistniejące, że pewnie mogłabym polubić koperek i że to, że jako dziecko wysiadając na dworcu Łódź Kaliska zalewałam się łzami nie oznacza wcale, że nie lubię miast.

Z dużym zaskoczeniem odkrywam przed sobą pewien dość banalny fakt. Jestem mieszczuchem. Owszem lubię krzoki, kończynę, grzebiące w piochu kury. Jednak lubię to od przypadku do przypadku. Na codzień lubię jak się dużo dzieje, lubię czytać rano lokalne wiadomości, lubię jeździć rowerem po asfalcie, chyba nawet lubię hałas, którego nienawidzę. Lubię wysokie budynki, beton, napisy na murach i miasto nocą. Z drugiej strony jest wiele miejskich cech, których nie cierpię, ale to jest nieważne. Istotne jest to, że miasto jest dla mnie środowiskiem naturalnym. Wiem co gdzie jak. Umiem sobie tutaj poukładać życie tak, żeby było mi miło i nie za trudno, żeby mi się nie nudziło.



Litzmannstadt. Zawsze jak tu przyjeżdżam to wracam po nocach. Zawsze. Noce w mieście są fajne. Nawet w Litzmannstadt. Świecą się i błyszczą – neony, fasady, żarówki. Lubię sztuczny blask. Nie widać brudu. jest cicho i spokojnie. Wracam przez pół miasta. Z centrum do siebie na dzielnię. Łódź Bałuty. Morda nie szklanka ŁKS Limanka. Przemierzam szare ulice, mijam kamienice w stanie rozkładu, przechodzę obok ludzi w niewiele lepszym stanie. Czekam aż coś się wydarzy. Może ktoś mnie okradnie, da w zęby albo chociaż zwyzywa. Niech coś się dzieje. Nie dzieje się nic. Noc jest boleśnie nijaka.



Ona idąc po chodniku uważnie stawia kroki, stara się nie nadeptywać na łączenia płyt. Pamiętam to z dzieciństwa, deptanie po łączeniach miało przynosić pecha. A poprawne stawianie kroków ma zapewnić jej szczęście, powodzenie, fart.
– Kurwa, znowu skusiłam. – przeklina pod nosem.
Klątwa trwa. Nie dzieje się nic. I tak zbyt wiele płyt chodnikowych jest zniszczonych, żeby udało jej się ominąć wszystkie pęknięcia. Ale próbuje. Nigdy łatwo się nie poddawała. 



Idziemy. Ona dalej tylko po całych płytach, a ja wzdłuż odbitych szablonów „ Litzmannstadt ghetto 1940 1944”. Zastanawiam się po co tak usilnie ktoś chce przypominać mi o duchach pomordowanych Żydów, Cyganów, Łodzian, kiedy wracam w środku nocy do domu. Spoglądam na Manufakturę i automatycznie zaczynam myśleć o robotnikach, którzy potracili zdrowie i życie w łódzkich fabrykach. O dzieciach, które musiały pracować przy ogromnych maszynach w zakładach włókienniczych, w duchocie, gorącu i przy tropikalnej wilgotności. O dzieciach z syndromem FAS stojących w bramach na Wschodniej czy Legionów. O pani Basi, której konkubent oblał plecy wrzątkiem.



Łódź jest ostatecznym dowodem na klęskę kapitalizmu. Miasto, które rozwinęło się na wyzysku, którego błyskawiczny rozwój w XIX w. okupiony był łzami i potem nie może być dobrym miejscem do życia. Brak legend i historii. Brak miejsc. Martwy twór. Sypiące się pałace i kamienice oraz rozpadające się robotnicze domy, w których po 12 godzinach w fabryce wegetowali umęczeni łodzianie. Dym z kominów i kocie łby. To jest nasza historia.





 
Myślę o tekście, który przeczytałam kiedyś jako wstęp do pewnej książki o Łodzi. To nie ja jestem wariatką. To Łódź jest złą czarownicą, porywającą dzieci, zamieniającą ich serca w kamienie i napełniającą oczy szaleństwem. Ona się tu urodziła, jest z tej ziemi, z tego bruku. Walka trwa. Kibicuję jej, nie wierząc w wygraną. Tu cuda się nie zdarzają.



Poniżej wspomniany fragment.

"Miasto Łódź leży - a właściwie rozkłada się - nad rzeką Łódką. Poza ową rzeczką, użyźnia ziemię łódzką długi szereg rynsztoków, które przecinając miasto w sposób dowolny, spontaniczny, czynią z polskiego Manchesteru niebezpieczną rywalkę Wenecji. Całe bowiem miasto, to jeden wielki Canale Grande. Rynsztoki te spełniają funkcję, analogiczną do funkcji Nilu w starożytnym Egipcie, skutkiem czego ziemia łódzka jest urodzajna, i udaje się na niej prawie każdy brudny interes.

Chcąc wyczerpać dane geograficzne, zaznaczam, że Łódź położona jest fatalnie na małej wyżynie staczającej się łagodnie w przepaść. Najwyższym punktem tej wyżyny jest Górny Rynek, wznoszący się na 3-4 cm ponad poziom błota. Reszta stanowi monotonną płaszczyznę urozmaiconą tylko strejkami generalnymi. Klimat jak na Łódź łagodny. Nadto nie ma wcale wulkanów, a przecież choćby jeden aktywny, porządny wulkan, byłby, mojem zdaniem, na miejscu. Obfitość opadów atmosferycznych zapewnia dostateczną ilość błota, w którem słońce odbija się jak czkawka. Czasami jednak trafiają się zimy ostre, niczem żyletka, i to właściwie zmusiło tubylców do sklecenia na prędce szałasów, pobudowania prowizorycznych domów, w których mieszkają od stu lat z górą.

Przechodząc do ludności, zaznaczam na razie ogólnikowo, że występuje tam na każdym kroku przeludnienie, i to w formie niezwykle ostrej (wrażenia tego nie miałem nigdy tylko w teatrze). Jeśli idzie o charakter łodzian, to główną jego cechą jest osobista odwaga. Bądź co bądź, żyć stale w Łodzi to wymaga pewnej wytrzymałości i męstwa. Na szczęście tubylcy żyją zawsze w stanie lokalnego znieczulenia, które pozwala im znosić cierpliwie wiele rzeczy.

Nie mogę powiedzieć, abym się zbytnio przywiązał do Łodzi po półrocznym pobycie, ale jeśli mam być szczery, zaznaczam, że żal mi tych ludzi i tego miasta, które zdaje się być wybrykiem jakiejś złośliwej fantazji; dziełem raczej szatana niż boga.

To miasto nie ma najmniejszego sensu, a trzyma się i nie tonie chyba dlatego, że jest naprawdę jakąś tragiczną, poczwarną łodzią, istną łodzią Charona, pływająca po bezdennym bagnie.
To jedyne na świecie miasto, do którego nikt nie przyjeżdża dla przyjemności. Powinny wisieć tam jakieś ogromne transparenty z napisem: "Załatw sprawę i wyjeżdżaj!". A zrób to prędko, zanim cię ogarnie ta przedziwna łódzka chandra na widok nieba tak posępnego.

Ulica główna, Piotrkowska, sprawia wrażenie, jakby się na niej odbywała codziennie jakaś demonstracja, natomiast przy skrzyżowaniu arteryj uderza inna rzecz: ludzie przechodzą wolnym krokiem, nie dbając o bezpieczeństwo, lekceważąc wręcz w fatalistyczny sposób ostrzegawcze sygnały samochodów i wrzask furmanów. Nie słuchają, nawet się nie obejrzą. Idą po raz wytkniętej linji. Będzie, co ma być! Jak ma przejechać, to przejedzie i tak!"

"Geografja serdeczna" Zygmunt Nowakowski


Będzie co ma być. Fatalizm.