Wczasy to wczasy. Bułka to bułka. Zwierzok to zwierzok – nie jedzenie. A jeśli jeszcze człowiek mieści się gdzieś w środkowych rejonach drabiny społecznej, czyli na pozycji całkiem uprzywilejowanej, która daje mu niezłą świadomość i możliwość wyboru to od weganizmu urlopu sobie nie robi.
Na takie urlopy oczywiście szkoda sensu, a wegańska gastroturystyka jest atrakcją samą w sobie, nawet dla osób nie specjalnie kulinarnych. Znajdowanie nowych produktów, lokalnych smaków, wyjaśnianie, że bez mjasa, malaka i jajc proszę, pozwala wniknąć w rzeczywistość na poziomie życiowym, który jest o niebo ciekawszy od poziomu zorganizowanej wycieczki, kolorowego folderu i przyhotelowej restauracji.
Wschodnią egzotykę w stylu radzieckiego filmu można spotkać... w Wilnie. Przecudny sklep, który za pomocą dwóch plastikowych stolików udaje piwiarnię (żeby nie powiedzieć pub), bo po którejś godzinie alkoholu nie wolno sprzedawać w sklepach, a tylko i wyłącznie w lokalach. W sklepie juka, smażone w czosnku i oleju chlebki, bogaty wybór alkoholu i smutnych, ususzonych ryb. Tak tak, ryba to też zwierzę i go nie jemy. Nie suszymy również. Strasznie to dziwny eksperyment taka suszona ryba. Muzeum osobliwości. Niemniej jednak sklep super. W pobliżu kasyno i specyficzne postaci sunące w mrokach litewskiej nocy.
Natomiast egzotyka w Moskwie to egzotyczna egzotyka. Chyba łatwiej odbyć tam kulinarną podróż dookoła świata niż zjeść jakąś tradycyjną potrawę. Biorąc jeszcze pod uwagę, że wymagamy, żeby tradycja została uzupełniona o etykę to do wyboru zostaje nam swojskie tofu u Chińczyka, kuchnia indyjska, która z reguły jest wegetariańska no i oczywiście kombinowanie. Najbliżej kuchni rosyjskiej, a do tego proletariackiej, bo najtańszej znajdziemy się w lokalach typu "Stolowaja". "Stolowaja" to taki bar mleczny ze szwedzkim stołem. Nakładamy sobie na talerz takie specjały jak kasza gryczana i sos grzybowy, dokładamy surówkę z kapusty, dokładamy kompot "zupełnie taki jak w ośrodku wczasowym Jantar w Ustce" płacimy niewielkie jak na stolice Rosji pieniądze i jemy zdrowy obiad. Przy każdej potrawie jest cena albo za 100 g albo za sztukę, więc można sobie przekalkulować. Tak czy siak wszędzie wychodzi dużo pieniędzy za mało jedzenia poza widocznym poniżej tofu, które zostało odkryte w Petersburgu na Wyspie Wasiljewskiej i stało się nieodłącznym towarzyszem, bo było go dużo za niedużo, a do tego dobre bardzo.
Popularne są też sieciówki. Jeżeli chodzi o "Stolowyje" to reprezentuje je seria przybytków z najgorszym dizajnem świata, który bardziej pasował by do stanu Colorado niż do Moskwy, ale trzeba im oddać, że żarcie mają w porządku. Zatem jeśli nie wystraszy was krowa czająca się przed wejściem ani wszechobecne łaty to z pewnością uda wam się skomponować całkiem niezły wegański posiłek. Obsługa jest miła i pomocna, więc mimo tego, że jest to lokal, w którym podają też mięso nie ma problemu z wytłumaczeniem, że interesują nas dania bez niego i bez mleka i bez jajek itd.
Pozostając przy sieciach to najwięcej miejscówek w Moskwie ma Dżagannat. Kuchnia różna, udająca głównie indyjską. Bo i knajpa w klimacie mocno uduchowionym, uloteczki, broszurki, propaganda ;) Ale lokal ładny, przestronny. Jedzenie do wyboru tak jak w "Stolowoj", ale więcej cacek, ceny niestety też wyższe. Na duży plus to, że wegańskie rzeczy zostały oznaczone zielonym kolorem dzięki czemu można uniknąć rytuału pytania. Z ciekawostek: pieróg na zdjęciu miał smak herbaty. Łiiird!
Jest też jeszcze jedna sieć, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, z bardziej tradycyjną kuchnią i sporym wyborem wegańskich specjałów. Gulasze warzywne (w tym z rosyjskiego króla lata kabaczka!), wybór wegańskich surówek (w tym spotykanej na wschód od naszej granicy morskiej kapusty, czyli glonów o zapachu ryby, mających jednak swój niewyjaśniony urok i moc zdrowych składników odżywczych), a także wybornego strudla do wyboru z jabłkami lub makiem.
Popularną sieciówą, którą spotyka się właściwie na każdym rogu jest Kroszka-Kartoszka. Niestety poza uroczą nazwą nie ma ona za wiele do zaoferowania. Myślę, że jakieś frytki czy pieczone ziemniaki mogłyby się tam znaleźć, ale generalnie szału nie ma. Ceny oczywiście też metropolitalne.
Niestety, z takimi cenami należy się szybko pogodzić, bo takie są właściwie wszędzie. Moskwa jest droga. Kabaczek jest tani. Jemy dużo kabaczka. Kabaczek jest super! Zdrowy, witalny i sezonowy. Nawet kartoszka jest droższa niż kabaczek. Ale i na ziemnioki sobie pozwalamy, w końcu wczasy to wczasy. Poznajemy też jedno szalone miejsce, gdzie wszystko jest duuuuuuużo tańsze. Sklep nazywa się "Narodnyj", ale nie jest prowadzony przez naród rosyjski, bardziej przez przybyszów z licznych republik. Zdjęć w środku robić nie można, co nasuwa wniosek, że nie wszystko odbywa się tam do końca legalnie. W Narodnym panuje ścisk, harmider, atmosfera w klimacie reality show w stylu: ile nakładziesz do wózka w ciągu 10 minut to twoje. Olbrzymie kolejki przy kasach, towar wszelaki, w końcu tanie owocki, bo owocki w Moskwie koszmarnie drogie, a w Narodnym można się wszystkim nacieszyć. Ważymy pełne siaty u przepięknej pani z kompletem (caluśkim kompletem, góra-dół) złotych zębów, nie martwiąc się, że zapasy rubli gwałtownie się skurczą. Dorzucamy jeszcze jakieś fanty i w chwale zwycięstwa opuszczamy arenę Narodnego.
Narodnyj jak Moskwa, zatłoczony, wypełniony mieszaniną intensywnych zapachów i pulsujący życiem. A na prowincji jak to na prowincji, cisza spokój. Babuszki oferują skarby tamtejszych lasów - kurki, poziomki, jagody, a także własnoręcznie przygotowywane przetwory - z bezbłędnymi ogórkami małosolnymi na czele. Wszystko jest uporządkowane, nikt się nigdzie nie pcha ani nie śpieszy, zapachy są intensywne, ale rozdzielone. Ogórki pachną ogórkami, poziomki poziomkami, a tuz obok można napić się wybornego kwasu prosto z beczki.
Super, że kwas nie został wyparty przez jakąś psiuczkę jak pogardliwie mawia mój dziadek o tych różnych przesłodzonych napojach gazowanych. Kwas trzyma się mocno i można go kupić właściwie wszędzie. Spotykamy go zarówno w staroświeckich beczkowozach na bazarkach jak ten powyżej, w budkach przy każdej atrakcji turystycznej, jak i w butelkach okupującego półki rosyjskich sklepów. Niestety nie każdy kwas opiera się na tradycyjnej recepturze i nie każdy jest wyborny, ale to że tak potrafi się różnić jest w zasadzie zaletą, bo można próbować, degustować, porównywać. Poza tym doskonale gasi pragnienie, co jest dużym plusem przy tropikalnych upałach jakie panują latem w centralnej Rosji.
Poza kwasem charakterystyczne dla naszych wschodnich ziomków są dania postne. W Rosji (również na Białorusi czy Ukrainie) przestrzegają postu porządnie, wyłączając z diety produkty odzwierzęce, z czego oczywiście weganie korzystają. Poza postnym majonezem, który jest robiony na bazie mleka sojowego można natrafić na całkiem szeroką gamę słodyczy. W żelaznym zestawie znajdują się ciastka owsiane, które praktycznie zawsze są wegańskie (chociaż skład warto sprawdzić). No i chałwa. Rosyjska (białoruska i ukraińska) chałwa jest robiona ze słonecznika i często występuje z dodatkami typu rodzynki, orzeszki, kokos. Zupełnym szałem są produkty czekoladopodobne. Batoniki czekoladowe z nadzieniem (których poszukujemy po całej Moskwie, żeby znaleźć je w końcu w przejściu podziemnym przy stacji Kitaj Gorad, gdzie zostają wykupione w ilości hurtowej) oraz cukiereczki smakujące jak dzieciństwo, czekoladowymi "Michałkami". Z tradycyjnych wypieków trafia nam się kulebiak. Najbardziej tradycyjny z tradycyjnych i najbardziej postny z postnych, bo zakupiony w przycerkiewnym sklepiku w świętym mieście Siergijew Posad. Kulebiak wypieka się z ciasta drożdżowego. Nadzienie pewnie może być różne, nam trafia się z kapustą oraz z jabłkami. Pycha!
Postna szama fajna sprawa. A i sam weganizm w dużych aglomeracjach jest kojarzony, a w Petesburgu działa nawet miejscówka pod szyldem Vegan Club. Ekipa organizuje tam koncerty, spotkania, no i oczywiście różne działania na rzecz zwierząt. Łapiemy się na jeden z koncertów, na którym jedzeniowo króluje wege fast food - sojowe parówki szału nie robią, ale za to można napić się czaju po taniości. Nie ma co narzekać, super, że taka miejscówka jest i oby była jak najdłużej i coraz lepiej funkcjonowała.
Herbata oczywiście super ważna sprawa. Czaj jest dobry w gościach i w domu. I na chodniku również. Rosyjska herbata zawsze kojarzyła mi się z czarną herbatę z cukrem (o dokładnie taka jak na zdjęciu!) i z pięknym samowarami i filiżaneczkami w róże ze złotą obwódką. To taka moja mitologizacja herbaty, bo wśród samych Rosjan jakiegoś szału na czaj nie obczaiłam.
Szałowo natomiast wyglądają przechowalnie arbuzów, które kuszą na spalonych słońcem ulicach stolicy. W rosyjskich arbuzach frustrujące jest to, że nie można kupić sobie kawałeczka na teraz zaraz już. Albo bierzesz pani całego albo nie bierzesz, kto to widział rozkrawać. Wszystko albo nic!
Zatem już wszystko. I pozostaje powtórzyć za napisem na petersburskim murze: